Artykuły

Świetni aktorzy, słaba sztuka

"Poduszyciel" w reż. Agnieszki Glińskiej Teatru Narodowego na deskach Teatru Małego w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Najnowsze przedstawienie Teatru Narodowego budzi uczucia zwane ambiwalentnymi. Patrzy człowiek na piramidalną bzdurę, wyjść nie może ze zdumienia, że to dzieło wyszło spod pióra wybitnego dramatopisarza, a mimo to klaszcze. Nie autorowi jednak, lecz tym, którzy jego dzieło wystawili.

Jest to z pewnością zdanie odosobnione, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę zachwyty premierowej publiczności, gromkie brawa, reżyser Agnieszkę Glińską wywoływaną przez publiczność i wyciąganą przez aktorów zza kulis. Klaskałem i ja - w duchu życząc autorowi, by jego dzieło znalazło swój koniec podobny do tego, którym w sztuce straszy się głównego bohatera. A tym końcem jest małe auto da fe w kubełku z podpałką do grilla. "Poduszyciel" Martina McDonagha nie dorasta bowiem do pięt innym jego dramatom: granemu od kilku sezonów na różnych polskich scenach "Samotnemu zachodowi" czy "Porucznikowi z Inishmore". Niestety, "Poduszyciel" jest sztuką nie najmądrzejszą, choć przez swoją pokrętność sprawiającą pozory niesłychanej głębi. To nie sztuka, lecz jak mawiał wybitny krytyk Edward Csató "sztuczek".

Krótkie streszczenie: rzecz dzieje się w nieokreślonym kraju "totalitarnym". Jesteśmy w siedzibie policji, która ma szerokie uprawnienia. Nie tylko prowadzi śledztwa, nie tylko może zaaresztować, ma ponadto władzę sądowniczą. Policja ta ma także prawo niszczenia dokumentów prowadzonej sprawy, czyli pliku opowiadań głównego bohatera. Literatura ta jest gotowym przepisem na popełnienie ohydnych zbrodni na niewinnych dziateczkach, które ktoś zamordował. Ta literatura ma być świadectwem wielkiej wrażliwości naszego bohatera, choć Uik naprawdę jest świadectwem tego, iż jest on normalny, lecz troszkę inaczej. Może nawet za bardzo inaczej. I nie można się dziwić dzielnym policjantom, że traktują naszego zucha w sposób nieprzystający do wyobrażeń o gościnności: a to w mordę dadzą, to nastraszą, a to znowuż kopną prądem. Trudno się dziwić, czytając opowiastki o odciętych paluszkach czy dziewczynce, która została miniaturowym Jezuskiem autorstwa potrójnego Katuriana - nawet święty Franciszek wzbudziłby w sobie małego potwora. Streszczać dalej nie będziemy, kto ciekawy - pędem do Teatru Małego. Dość powiedzieć, że w chwili, gdy na scenę z dużej puszki po cukierkach wysypano odcięte dziecięce paluszki, historycy teatru doznali szczególnej rozkoszy. Mała scena Teatru Narodowego zmieniła się nagle w teatrzyk "Szkarłatna Maska" funkcjonujący w latach 20. w Warszawie. Scena ta kopiowała francuski Grand Guignol, czyli miejsce, w którym pokazywano okropieństwa, makabrę, czyli wszystko to, co uwielbiała i uwielbiać będzie masowa publiczność. Pojawia się oczywiście pytanie, czy Teatr Narodowy, wystawiając średnio udaną sztukę McDonagha, musi naśladować "Szkarłatną Maskę", ale wobec braku tejże - tak widocznie być musi.

Czas oddać sprawiedliwość autorowi: pierwsza część jego sztuki mimo wszystkich nieprawdopodobieństw jest napisana bardzo dobrze. Jest w niej suspens, jest świetnie zarysowany związek kata i ofiary, strach i obrzydzenie przeniknięte wzajemną fascynacją, znakomicie przeprowadzony wątek braterskiej miłości, która pozwala przetrwać kafkowską niemal sytuację osaczenia i bezradności wobec sił miażdżących człowieka niebędącego w stanie im się przeciwstawić. I gdyby tylko przedstawienie skończyło się na pierwszym akcie! W drugim autor rozwija skrzydła: częstuje nas bajeczką o starym Chińczyku. Ten ratuje od śmierci chłopca idącego torami kolejowymi, któremu groziło przejechanie przez rozpędzony pociąg, rzekomo zamordowana dziewczynka okazuje się cała i zdrowa, wychodzi na jaw, że owszem, zamordowano dziateczki, ale ich rysopis nie zgadza się z tym, który podaje bohater, a ponieważ i tak zamordował on swoich rodziców, którzy wychowywali go w nader szczególny sposób - rzecz kończy się happy endem, czyli strzałem w potylicę. Bohater pada martwy, lecz ocalało jego dzieło. Ocalało - w policyjnych archiwach. Dość szczególna literacka kariera. Te dramaturgiczne figlasy, powtarzanie samego siebie z "Porucznika z Inishmore", trwają dobrą godzinę. Usadzony w pierwszym rzędzie spędziłem ją na kontemplacji kościelnych ławek, którymi odgrodzono scenę od widowni. Nie jest dobrze, gdy widz zastanawia się, z której świątyni wypożyczono te wysłużone stalle i czemu mają służyć. W desperacji zaczyna się wtedy zastanawiać, czy nie buchnąć na kolana i nie zmówić paciorka, by autor zmiłował się i przestał już po wirtuozowsku mnożyć zwroty akcji. "Poduszycielem" McDonagh chciał za wszelką cenę udowodnić, że jest Paganinim sceny. Towarzysząca mi muzykolog pani M. zauważyła słusznie, że różnica między capricciami Paganiniego a sztuką z Teatru Małego jest taka oto: dzieła Paganiniego mają po trzy minuty, a McDonagh kaprysi niestety przez bite trzy godziny.

Gdyby przedstawienie w Teatrze Małym zagrane było pół tonu gorzej - wyszłaby kosmiczna szmira. Jeśli wybrać się na McDonagha - to dla aktorów. Rola Michała, brata naszego utalentowanego literata, to wielkie osiągnięcie Roberta T. Majewskiego, dla którego jest to pierwsze tak poważne zadanie w Narodowym. Tym ważniejsze, że miał ponoć na jego wykonanie tylko tydzień przed premierą. Powstała rola znakomita, narysowana bardzo oszczędnymi, ale i bardzo wyrazistymi środkami. Majewski gra człowieka zaburzonego emocjonalnie, z cechami autyzmu. Czyni to bardzo subtelnie, gdy słucha się go ze sceny - pierwszym wrażeniem jest monotonia intonacji. Ale to tylko pierwsze i niesłuszne wrażenie, bo pod tą pozorną monotonią skrywa się mnóstwo niuansów, mikropauz. Lekko pochylona sylwetka, delikatnie zaznaczona niezgrabność chodu - ten Michał to przerośnięte dziecko, niezdolne do oceny własnych czynów. Tym większy jest kontrast tej rozbrajającej naiwności ze zbrodniami, których się dopuścił. Człowiek o rękach splamionych krwią wciąż zachowuje niewinność małego dziecka. Ta rola ma w sobie mnóstwo komizmu, ale jest to komizm podszyty prawdziwą grozą. W sobotę na scenie Teatru Małego zobaczyliśmy prawdziwy talent, i warto mu się przyglądać. Na polskich scenach pojawił się ktoś bardzo ciekawy. Nie zaskoczył Marcin Hycnar jako Katurian. Ten młodziutki aktor ma w sobie ogromną naturalność, umiejętność przechodzenia przez ekstremalne stany emocjonalne, organiczność gestu i rzadką w jego pokoleniu umiejętność podawania scenicznego słowa, przeczącą powtarzanej ostatnio aż do znudzenia tezie, że sceniczna prawda wyklucza umiejętność mówienia. Obaj aktorzy po mistrzowsku pokazali na scenie Małego dziwny związek dwóch braci: opiekuńczości jednej strony i pozornej obojętności drugiej, związek symbiozę. Znakomite role dwóch policjantów zagrali Krzysztof Stelmaszyk i Piotr Machalica. Są to bez wątpienia ich najlepsze teatralne prace od kilku dobrych lat.

Miłośników plastyki teatralnej zachwyci jedna scena z "Poduszyciela", w której Marcin Hycnar czyta jedną z upiornych bajek Katuriana. Przygasa światło, za aktorem złapanym w punktowy reflektor tańczy ekspresjonistyczny cień. Może to drobiazg, ale w polskim teatrze - ten stary chwyt zachwyca i wzrusza. Jeśli po latach będę wspominał "Poduszyciela", to z pewnością za ten właśnie piękny pomysł. Odzywa się nagle historia polskiej plastyki teatralnej. Warto z niej czasem czerpać, żeby znaleźć dobre i sprawdzone pomysły. Dziś są już jak nowe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji