Artykuły

Czy wam się podoba?

William Szekspir wielkim poetą był. Co prawda istnieją cynicy, którzy twierdzą, że wszczepione światu przekonanie o jego ponadczasowym geniuszu dramaturgicznym jest oparte głównie na sile angielskiej floty, która w czasach stratfordczyka była "ambasadorem kultury", jakiemu nikt nie mógł się oprzeć, ale nie bądźmy aż tak radykalni.

Niemniej warto sobie czasem zadać pytanie: co nam, żyjącym na początku dwudziestego pierwszego wieku, może o świecie powiedzieć ktoś, kto pisał swoje teksty dla zupełnie innych widzów, dla których kategoria "gimbusowca" była nieodgadnioną, mroczną pieśnią przyszłości? Ktoś, kto - być może - nie tworzył "wiekopomnych dzieł dla ludzkości", a po prostu zarabiał na życie, pisząc teksty, jakie miały np. bawić konkretnych, współczesnych mu ludzi? Czy obecnie, obcując w teatrze z komediowymi dziełami Szekspira, największą radość czerpać możemy z ich fabuł, czy też może z tego, jak ułożone są słowa w wersach jego dramatów? Czy we współczesnej Polsce, w której, jak pokazują statystyki, czterdzieści procent małżonków dopuszcza się zdrady, mogą jeszcze bawić knucia dwóch wesołych mieszczanek z Windsoru, chcących dać nauczkę mężczyźnie i bronić swojej czci, na którą dybie (by dobrać się do kas ich mężów) podrywacz-nieudacznik? Czy zazdrosny mąż zachęcający nieudacznika-podrywacza do uwiedzenia własnej żony dla siebie samego skrywającego się pod przebraniem (uff!) budzi jeszcze zrozumienie, skoro dziś wystarczy kupić samodzielnie aparaturę szpiegowską, by mieć niezbite dowody na potwierdzenie własnych podejrzeń? Czy pognębienie uwodziciela przez wrzucenie go w koszu do rzeki może robić wrażenie w epoce cyberprzemocy, która trwa zdecydowanie dłużej niż lodowata kąpiel? Czy publiczne wytrząsanie brudnej bielizny żony w epoce portali społecznościowych, eksploatujących prywatność o wiele intymniejszą, mogłoby jeszcze kogoś zgorszyć?

Jacek Głomb, reżyserujący w gorzowskim Teatrze im. Osterwy Wesołe kumoszki z Windsoru, odpowiedział sobie na te pytania, jak się wydaje, z ogromną wiarą w siłę wyrazu samego Szekspira. Nie próbował w żaden sposób uwspółcześniać czy przykrawać komedii do realiów, w jakich żyją widzowie. Postacie pojawiają się w bardzo pięknych i dopracowanych kostiumach "z epoki" i mówią pełnym tekstem Szekspira (tyle że w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka). Głomb postawił na siłę wyrazu samego dramatu - na siłę słowa padającego ze sceny. Stąd też słowo to pada ze sceny kompletnie pustej - tak jakby Głomb chciał wskrzesić najbardziej źródłową tradycję szekspirowskiego teatru. Właściwie wszystko, co "widzimy", dzieje się za sprawą słowa - to ono i niemal wyłącznie ono prowadzi narrację w tym spektaklu. Scena jest, jako się rzekło, pusta: z obu boków ograniczają ją duże płachty, na których znajdują się graficzne malowidła: z jednej strony miasta, z drugiej - lasu. I to wszystko.

Twórcy gorzowskiego spektaklu nie posuwają się jednak aż tak daleko, by - jak działo się to w teatrze epoki elżbietańskiej - napisami demonstrować, gdzie aktualnie akcja się dzieje. Przekazują nam to w inny, bardziej współcześnie aktorski sposób. Kiedy akcja ma miejsce na zewnątrz, aktorzy bardzo starannie odgrywają przechodzenie przez błoto i kałuże - panie unoszą suknie i stąpają na palcach, panowie natomiast sadzą długie kroki i przeskakują niewidoczne przeszkody. Kiedy natomiast postacie znajdują się we wnętrzach, chodzą normalnie. Poza tym rytm spektaklu wyznaczają wejścia i zejścia ze sceny dialogujących ze sobą postaci. Tak więc poza ostatnią, bardziej rozbudowana sceną zbiorową, inscenizacja gorzowskich "Kumoszek..." jest bardziej niż oszczędna.

Jedynym zabiegiem ją uwspółcześniającym jest włożenie akcji komedii Szekspira w ramy współczesnego teatru: "Oto odegramy przed wami pewną historię". Toteż w pierwszej scenie pojawia się dwoje ludzi ubranych współcześnie, luźno - tak jak ubierają się np. warsztatowicze teatralni. Ona śpiewa piosenkę o stałości kobiecej, on przygrywa jej na gitarze - w ten sposób wprowadzają widzów w tematykę spektaklu. Kiedy skończą piosenkę, do góry pójdą sztankiety, na jakich zawieszone są płótna z obrazami. Pod koniec spektaklu odbędzie się natomiast rozmontowywanie rzeczywistości przedstawionej: aktorzy zdejmą fragmenty swoich kostiumów, tak by ich wygląd bardziej przypominał współczesnych ludzi, i wspólnie odśpiewają piosenkę o tym, że są aktorami, których zadaniem jest rozbawić widzów.

Rezygnując z jakichkolwiek "podpórek" w postaci scenografii czy też scen, w których narracja nie prowadzona byłaby przez słowa, cały ciężar prowadzenia spektaklu złożył Głomb na barkach aktorów oraz na ich umiejętności podawania tekstu. I w ogromnej większości przypadków nie zawiódł się. Kilku aktorów było może mało wyrazistych, jeden zdecydowanie bardzo "drewniany", ale w sumie swobodnie przeprowadzili oni widzów przez meandry siedemnastowiecznych perypetii damsko-męskich. Brakowało mi w grze większości z nich jednego - nie potrafili, nie chcieli, nie mogli (?) dać wybrzmieć sporej części zabaw słownych i żarcików, tak jakby ważniejsze było "naturalne" wypowiedzenie kwestii niż podkreślenie zabawy słowem. (Wszak sam Szekspir ustami Hamleta uczył: "Wyrecytuj ten kawałek tak, jak ja ci go przepowiedziałem, gładko, bez wysilenia. Ale jeżeli masz wrzeszczeć, tak jak to czynią niektórzy nasi aktorowie, to niech lepiej moje wiersze deklamuje miejski pachołek" - tłum. Józef Paszkowski). Zdecydowanie "komediowo" grali cały czas Jan Mierzyński (Hugo Evans) i Cezary Żołyński (Doktor Caius), lecz akurat im innego wyjścia nie zostawiały teksty ich ról.

Pytania, jakie przywołałam na początku mojego tekstu, pojawiły się w mojej głowie, kiedy we foyer gorzowskiego teatru znalazłam się w nieprzebranej gęstwie osób płci obojga w wieku gimnazjalnym. Kto i dlaczego przyprowadził ich do teatru, było dla mnie jasne. Jasne było również i to, że osoby przyprowadzające nie do końca zdawały się podzielać wiarę Jacka Głomba, że Szekspir potrafi przyprowadzonych oczarować i usadzić w miejscu - dlatego pewnie w przejściach wzdłuż foteli dziarskim krokiem i strzelając na wszystkie strony sokolim okiem, przemieszczały się patrole wychwytująco-dyscyplinujące. A jednak - nie ukrywam, że ku memu niedowierzaniu - Szekspir do spółki z Głombem i gorzowskimi aktorami wygrali. Słowo zaczarowało "nieoswojonych" (tylko gdzieniegdzie, jak widziałam z balkonu, błyskały ekrany telefonów komórkowych), którzy słuchali, śmiali się, a czasem dopytywali: "Co powiedział, co powiedział?" czy powtarzali co celniejsze zwroty. Słowem: cały czas byli wewnątrz spektaklu, może nie zawsze tak, jak by tego chciało "dobrze ułożone towarzystwo". A choćby to pokazuje, że taktyka przyjęta przez zespół realizatorów gorzowskiego spektaklu odniosła pożądany skutek. Czyli jednak: Szekspir wielkim poetą był.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji