Artykuły

Jak haust zimowego powietrza. Rozmowa z Markiem Lechickim.

- Mimo iż tytułowa choroba dotyka głównego bohatera, to dużo bardziej jest to sztuka o chorobie naszych wybiórczych czasów. W których talent można i ba!, powinno się spieniężyć. W których pieniądz jest synonimem szczęścia. Dużo więcej znam Judymów złamanych, niespełnionych, skompromitowanych, nieprzystających, niepasujących, schorowanych - ludzi niegdyś przeogromnie utalentowanych. I po ich stronie staję, ich stronę trzymam - Justynie Jaworskiej opowiada Marek Lechicki.

Justyna Jaworska: "Choroba" domyka tryptyk z pana filmami - "Moim miastem" i "Erratum". Wraca motyw rodzinnych stron z daleka od "wielkiego świata" i różnie rozgrywany dylemat: wyjechać czy zostać. Planował pan taki tryptyk, czy tak to się ułożyło?

Marek Lechicki: Tak się ułożyło. Ku mojemu zaskoczeniu w sumie. Okazuje się, że motyw rodzinnych stron jako pewien symbol, ideał, jest jakąś moją obsesją. Przewijał się też w wielu moich niedokończonych pracach. Ten ideał jest dynamiczny, przeżywa kryzysy, "podchodzę" go z różnych stron i na różne sposoby próbuję się do niego dobrać. Jeśli miałbym powiedzieć, czym jest - jest punktem wyjścia, punktem zerowym, do którego trzeba wrócić, aby nabrać właściwego spojrzenia na tu i teraz. Jednakże okazuje się, że do niego albo nie ma powrotu, albo droga ta jest trudna do odnalezienia. Pytanie brzmi: jak ocalić w sobie istotę niepokorną, bezkompromisową, dociekliwą, ciekawą świata, a w tym wszystkim uczciwą, nieknującą, niekombinującą?. Czasy są po temu bardzo niesprzyjające. Może inaczej, cywilizacja nasza temu nie sprzyja. O tym opowiada Choroba. W Erratum bohaterowi udaje się dotrzeć do "źródełka", i nawet jeśli nie udaje mu się z niego napić, to może przynajmniej schłodzić się jego wodą (mówiąc górnolotnie) i wtedy zaczyna rozumieć, że coś jest na rzeczy. Rafał z Choroby nie dostaje tej szansy. Tu sprawa postawiona jest dużo bardziej radykalnie.

Rozmawialiśmy na marginesie pana tekstu o współczesnych Judymach: idealistach, którzy próbują jeszcze pracować u podstaw. Akurat "Choroba" pokazuje porażkę takiej postawy. Zna pan spełnionych, szczęśliwych Judymów?

Mój tekst wyrasta z pewnego rozgoryczenia priorytetami tego świata. Mimo iż tytułowa choroba dotyka głównego bohatera, to dużo bardziej jest to sztuka o chorobie naszych wybiórczych czasów. W których talent można i ba!, powinno się spieniężyć. W których pieniądz jest synonimem szczęścia. Dużo więcej znam Judymów złamanych, niespełnionych, skompromitowanych, nieprzystających, niepasujących, schorowanych - ludzi niegdyś przeogromnie utalentowanych. I po ich stronie staję, ich stronę trzymam. I w ich sprawie, a raczej: ich pamięci jest to tekst. A ci, którym się powiodło - cóż, na pewno są pośród nich szczęśliwcy, w niezłomny sposób robiący swoje, niezważający na niedostatki i presję, którą produkuje i pielęgnuje cywilizacja. Są zapewne również i ci, którzy się "wstrzelili", ci "na fali", mówiący dużo o swoim spełnieniu, często jednak okupionym wieloma wstydliwymi kompromisami. Czujący niejasną tęsknotę za czymś czystym i klarownym, jak haust zimowego powietrza. Osobiście nie znam wielu spełnionych, szczęśliwych Judymów, być może nawet nie znam żadnego. Wielu z tych, którzy próbują ocalić niezależność, realizować ideały, żyć w zgodzie ze sobą - jak główna postać - ulega ogromnej presji (właściwie ta presja jest najważniejszym bohaterem Choroby), i albo się łamie, albo wycofuje. Nasz idealista - niegdyś wzór dla młodszego brata - w ostatniej scenie telefonuje, by go przeprosić.

Spodobała nam się jednak nieoczywistość tej historii. Przyjaciel bohatera zarabia "koszmarną kasę", dzięki czemu ma wreszcie czas na czytanie Dostojewskiego. Może pieniądze dają jednak jakąś wolność duchową?

Zależało mi, aby bohater zderzył się frontalnie z bardzo silną energią - antagonistą, który innymi środkami zyskał to, do czego dążył on sam. Tak to miało przynajmniej wyglądać. Gdyby antagonista osiągnął sukces, ale bez spełnienia, wówczas zderzenie nie byłoby tak silne i bezpośrednie. Nie spowodowałoby to tak nagłego spustoszenia w umyśle bohatera. Nie napędzałoby kołowrotu zdarzeń. Mogłem pozwolić sobie na taką postać (antagonisty obdarzonego swoistym magnetyzmem), ponieważ w istocie nie jest to tekst o konkretnych ludziach, ale o konstrukcji cywilizacji, która ma rozmaite preferencje, lecz na pewno nie są to preferencje duchowe. Wyobrażam sobie człowieka, który ma tyle pieniędzy, że może zająć się wyłącznie rozwojem duchowym. Niestety zwykle pieniądz rozbudza jedynie żądzę posiadania i coraz większej władzy. A na jej zaspokojenie potrzebny jest czas. Banał, ale - jak się okazuje - ponadczasowy.

To trochę jak w "Strukturze kryształu" Zanussiego?

Oczywiście znam ten film, ale nie nawiązywałem do niego wprost. Może stało się to poza świadomością.

Był pan ostatnio reżyserem "Bez tajemnic" (świetny serial!), ale między debiutem a "Erratum" miał pan dużą przerwę. Co pan robił w tej przerwie?

Osiadłem na prowincji z zamiarem napisania kolejnego scenariusza filmu fabularnego. Konsekwentnie przez lata odmawiałem wszelkich propozycji pracy przy serialu czy reklamie, wierząc, że reżyser nie powinien hańbić się w ten sposób. Scenariusz fabuły był gotowy, ale przeleżał parę lat w szufladach producentów - w efekcie doprowadziłem się do złej sytuacji materialnej, co z kolei zrodziło ogromną frustrację i rozgoryczenie. Myślę że Erratum zrobiłem w ostatnim możliwym momencie, na chwilę przed tym, gdy miałem podjąć decyzję o wycofaniu się z zawodu.

A wraca pan jeszcze do Wołowa, z którego pan pochodzi?

Chętnie, zwłaszcza kiedy jestem nieco poturbowany. Naprostować się trochę. W Wołowie ciągle mieszka duża część mojej familii, mam tam wielu znajomych i wiele miejsc, które budzą nostalgię. Z perspektywy dużego miasta, w jakim obecnie mieszkam, posiadanie takiego miejsca jawi się jako swego rodzaju luksus. Pozwala to podtrzymywać iluzję jego wyjątkowości. Więc Wołów to miasto mityczne... (śmiech)

Drukujemy pana pierwszy tekst teatralny. Skąd ta zmiana?

Zdecydowała o tym sama materia tekstu. Gdy zacząłem go pisać - prawdopodobnie wtedy jeszcze myślałem o scenariuszu - okazało się, że świat, który się z niego wyłania, ma w sobie cechy znakomicie nadające się do teatru. Nie wiem, jak to nazwać - pewną syntetyczność, pewną umowność (ale szlachetną, dającą rozmaite możliwości). Wszystko to sprawiło, że Chorobę - mimo ciężaru tematu - pisało mi się bardzo lekko i z dużą satysfakcją. W efekcie powstał tekst na poły teatralny, na poły filmowy. Nieskromnie myślę, że to jego zaleta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji