Artykuły

Dwa weselne orszaki

Każdy teatr przypomina rozgałę­zioną rodzinę. Ma swój dzień powszedni i chwile uroczyste, radość chrzcin i wesel, smutek po­grzebów. Pilnuje własnych dat w kalendarzu. Czci swoje święta. Ścią­ga na nie kto żyw, jeśli cząstkę swej duszy w tych murach właśnie zo­stawił, zanim los rzucił go gdzie in­dziej.

Scena lubelska pisze swą barwną kronikę od roku 1886, kiedy to po niecałych dwóch latach budowy (tempo dziś niewiarygodne) stanął okazały gmach, służący do dzisiaj. Najbardziej pamiętnym jego czasem były lato i jesień roku 1944. Do­okoła huczała jeszcze wojna, gdy w pierwszej powojennej stolicy z energią i entuzjazmem przywracano normalny polski rytm kulturalny. Była to pora skrzykiwania się, two­rzenia na nowo, zrzeszania (szybko reaktywowano Związek Artystów Scen Polskich).

Już w dniu 21 lipca przy nowo powołanym resorcie kultury i sztuki PKWN powstał Wydział Teatralny. W kilka dni później w stylowym bu­dynku publiczność witała z uśmie­chem i łzami wzruszenia Fredrę. Oto 29 lipca wędrownik Teatr I Armii Wojska Polskiego dał "Śluby pa­nieńskie" w reżyserii Władysława Krasnowieckiego, przeniesione wprost ze sceny polowej.

Najwięcej kłopotów przysporzył Albin. Zabrakło dla niego butów i o mało co musiałby wystąpić na bo­saka. Od czego jednak pomyślunek. Upatrzono sobie odpowiednio wy­miarowe, obute nogi widza. Chętnie użyczył tego dopełnienia stroju, sam posadzony w skarpetkach ja­ko gość honorowy w loży. Tak od pierwszej chwili zadzierżgnięto więź między sceną a widownią. Pełne porozumienie!

Nie minął miesiąc, a te same "Ślu­by panieńskie" zyskały niezwykłą oprawę. Odnaleziono w Lublinie zrabowane przez Niemców meble z warszawskiego Belwederu. Podniosły one walory estetyczne przedstawie­nia.

Nie trzeba było długo czekać na pierwszy stały zespół cywilny, który objął scenę jako Teatr Zrzeszenia Aktorskiego. Na inauguracyjnym a­fiszu znalazła się "Moralność pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej. Było to 12 sierpnia, który to dzień po­został dla wielu w żywej pamięci.

Teatr noszący imię Juliusza Osterwy postanowił jednak wspomi­nać co roku ważne wydarzenie re­pertuarowe z tamtego pierwszego okresu: "Wesele" Wyspiańskiego pod szyldem nowo utworzonego Teatru Wojska Polskiego, który zagarnął kwiat aktorstwa z całej wyzwolonej części kraju. Zebrało się pięćdzie­siąt pięć osób. Można się było por­wać na dramat Wyspiańskiego, bę­dący narodową wizytówką teatralną i zarazem sprawdzianem kondycji artystycznej zespołu.

Jan Kreczmar, któremu przypadła wdzięczna rola poety, wspominał "Znów jak przed wojną światła ramp, gorączka za kulisami i setki par oczu wpatrzonych w scenę. Publiczność chłonęła każde słowo, ani je­den szmer nie zakłócił spektaklu, a kiedy skończyło się przedstawie­nie, widzowie płakali wraz z nami". Recenzenci rzucili się żwawo do oceny premiery w dniu 29 listopada 1944 o godzinie 14.30 (bo strefa była przyfrontowa i godzina policyjna). Adam Ważyk pisał na łamach "Od­rodzenia": "Doświadczeni aktorzy, którzy przez pięć lat okupacji nie przemawiali ze sceny, zeszli się z młodymi aktorami, którzy rok temu stawiali pierwsze kroki na gli­nianych klepiskach w wędrownym Teatrze Wojska. Pod kierunkiem Woszczerowicza w ciągu kilku ty­godni wyrosło z tego pierwsze po­ważne wydarzenie w odradzającym się życiu teatralnym". Nawet Zyg­munt Kałużyński, przed którym te­raz drżą filmowcy, był wówczas ła­godny jak baranek, sypał pochwały: "Inscenizacja uniknęła jakiejkol­wiek deformacji, ograniczając się, jak radzi Schiller, do zgłębienia istoty utworu i na planie jego treści zbudowania logicznej i celowej for­my... Postacie są ujęte wieloznacz­nie, obfitują w odcienie trudne do objęcia w paru zdaniach... W pre­mierze lubelskiej zespołowość wyko­rzystano jako atut". (O ten ideał trudno dziś na wielu scenach).

Proszę się uśmiechnąć... Pstryk. Zbiorowa fotografia gotowa. Zdobi program, wisi w okazałym powięk­szeniu w foyer - przegląd twarzy zespołu artystycznego w sezonie 1984/85. Nie odnajdziesz wśród nich żadnego aktora z tamtych lat. Jedni rozproszyli się po Polsce inni odeszli w krainę cieni. Nie ma Ja­cka Woszczerowicza, który w roku 1944 reżyserował "Wesele" i sam był Stańczykiem.

Kilku wykonawców sprzed czte­rech dziesięcioleci stawiło się jednak w Lublinie na widowni, by zobaczyć "Wesele" w kształcie z roku 1984 - 29 listopada o godzinie 14,30, tak jak wtedy. Reżyser Ignacy Gogolew­ski najmniej pomysłu miał na akt pierwszy, w którym poznajemy we­selnych gości. Ich orszak ukazał w nazbyt uproszczonym wymiarze, cepeliowskim, gubiąc bogactwo od­cieni, które kryją się w charakterys­tykach postaci w relacjach między nimi, w lekkich i ciętych dialogach. Tylko Czepiec - Włodzimierz Wisz­niewski - zademonstrował od po­czątku swoją pełnokrwistość. Dopie­ro gdy do chaty rozśpiewanej wkra­czają Osoby Dramatu i rozpoczyna się swoista psychodrama pod wez­waniem: "co się komu w duszy gra, co kto widzi w swoich snach" - przedstawienie nabiera zdecydo­wanego charakteru i polifoniczności. Mocne są sceny ze Stańczykim gorzko zadumanym nad losem na­rodu, proroczym Wernyhorą, sprze­dajnym Hetmanem. Znamienny jest finał. Podczas chocholego tańca roz­stępują się ściany strojnej izby i tłum weselników znajduje się nagle w nieokreślonej przestrzeni.

Po schodach łączących scenę z wi­downią schodzą parami aktorzy.

Dziennikarz, w której to roli ob­sadził siebie Gogolewski (szkoda, że nie zagrał Poety, bo nie znalazł god­nego kandydata), zachęca widzów, by spojrzeli na scenę oczami wyobraźni i wspomnieli repertuar, jaki te deski nosiły w ciągu czterdziestu lat aż do tej trzysta siedemdziesiątej piątej premiery, te zastępy aktorów i realizatorów jacy się przewinęli.

Tym razem "Wesele" miało jeszcze jeden finał, będący arką przymierza między dwoma "Weselami" - tym powojennym i ostatnim. Grono ak­torów z afisza 1944 zostało porwane z widowni na scenę i otoczone kołem dzisiejszych wykonawców. Halina Kossobudzka - ówczesna Rachela - ofiarowała swojej następczyni - Ninie Skołubie - bukiet róż dla trzydziestu pięciu odtwórców ról i roboczy egzemplarz "Wesela" z tam­tego listopada, który jak talizman będzie przechowywany w archiwum teatralnym.

Tamto "Wesele" miało tak wielkie wzięcie, że pojawiły się od razu ko­niki podbijające ceny biletów.

*

W pamięci Jana Świderskiego, ówczesnego Pana Młodego, utrwaliły się z tego okresu niezwykle inten­sywne próby "Wesela". Dla młodego aktora, który dotknął sceny już przed wojną, a potem był przez tyle lat wygłodniały, istniejący bez te­atru, wielkim przeżyciem była moż­liwość zetknięcia się z największy­mi mistrzami sceny polskiej.

Sentyment do wspomnień w teat­rze można okazać jednak tylko w jeden sposób - przez dobrą re­putacje, każdej nowej premiery, przez kolejne udane role. I tak na afiszu uroczystości czterdziestolecia, obok arcydramatu "Wesele" znala­zła się arcykomedia "Zemsta". Na­leżał - się ten honor Fredrze i pub­liczności lubelskiej, zważywszy i na pierwsze "Śluby panieńskie" i obec­ność utworów Fredry w repertu­arze wszystkich lat.

"Zemstę" anno 1984 wyreżysero­wał Jan Świderski, który sam w ro­li Cześnika Raptusiewicza roztacza maestrię interpretacyjną fredrow­skiego wiersza i czuje ducha kome­dii. Godnego partnera - antagonistę znalazł w Ignacym Gogolewskim - Rejencie Milczku. W tym przed­stawieniu widać, jak wiele znaczy wytrawny wodzirej, jak podciąga innych wykonawców. Są w tej "Ze­mście" sceny wyborne z koronną sceną pisania listu, kiedy to Cześni­ka wspomagają w zgranym tercecie Dyndalski - Jan Uryga i Papkin - Piotr Wysocki. Niech żyją takie gościnne występy!

Po ostatnich słowach "Zemsty" do sceny zbliżyła się znakomita śpie­waczka Wanda Wermińska by po­gratulować Świderskiemu: "Taką ra­dość mi sprawiłeś, że nie umiem opowiedzieć. Udało wam się to święto".

Jubileusz, jak to jubileusz, ma nie tylko swoje śmieszne strony, ale i szczere uroki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji