Artykuły

Pozwoliłem im wykrzyczeć stereotypy. Rozmowa z Andrzejem Bartem

- Pani Z. jest wdową po wybitnym człowieku, który doradzał prezydentowi Francji i tym samym wszedł do socjety. Zawsze była w cieniu męża. Po jego śmierci przestała być zapraszana. Wdowa po Mitterandzie nie dzwoni z zaproszeniem na podwieczorek. Już w pierwszych scenach widzimy, że jej dwór jest mizerny. Rządzi światem żydowskich przyjaciółek, które nie bez słuszności uważa za głupsze od siebie. Jest więc królową bez królestwa, a przecież chciałaby wchłaniać i dzielić się przyjemnościami umysłu - Piotrowi Olkuszowi opowiada Andrzej Bart.

Piotr Olkusz: To nie jest pana pierwsza praca, w której pojawia się problem emigracji przypomnijmy choćby film "Hiob" o mieszkającym w Paryżu Marku Rudnickim. Czy to problem szczególnie dla pana ważny, czy to raczej zbieg okoliczności?

Andrzej Bart: Tylko zbieg okoliczności. Jeśli wiem coś więcej o emigrantach, to tylko o tych spod znaku Towiańskiego. "Boulevard Voltaire" jest opowieścią o trudnej albo nawet niemożliwej miłości. Miłości, która może się zacząć tylko na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności, a jeszcze trudniej jest jej się skończyć szczęśliwie. Paryż był mi więc potrzebny po to, abym mógł postawić swoich bohaterów w sytuacji, w której za oknem nie mają nic, co znają od dziecka. We Francji, czyli nigdzie, gdyby trzymać się skojarzeń znanych czytelnikom "Dialogu". Próba wydestylowania ich z polskości, która nie mogła się udać.

A zatem nie istnieje jakiś klucz. To nie jest historia ludzi prawdziwych postaci nie mają swoich pierwowzorów wśród ludzi, których pan zna.

"Boulevard" jest opowieścią o ludziach niemłodych i samotnych różnym rodzajem samotności, o ludziach, których dzieli wszystko. Jednak ich spotkanie to także metafora naszego polsko-żydowskiego współistnienia. Historia taka nie wydarzyła się, ale przecież znam kobiety, które są królowymi w każdym getcie i znam także nieszczęśliwych i pijących poetów, nie tylko w Paryżu. Nie można więc powiedzieć, że to postaci znikąd.

Mówi pan, że Paryż jest dekoracją, ale pojawia się nazwa geograficzna "Boulevard Voltaire". Może to przyzwyczajenie czytelnika pana powieści, ale gdy przeczytałem tytuł słuchowiska, natychmiast zacząłem szukać możliwych aluzji historycznych lub literackich. Przypomniałem sobie, że właśnie na tym bulwarze, w niewygodnej kawalerce, mieszkał Judym z "Ludzi Bezdomnych".

A potem w lepszych warunkach mieszkał tam mój przyjaciel Marek Rudnicki. W warszawskim getcie malował karykatury po kawiarniach. Tylko on przeżył z całej rodziny. Poświęciłem mu wspomniany przez pana film. To jego apartament właśnie, z najlepszym malarstwem na ścianach, zainspirował mnie do umieszczenia w nim akcji "Boulevard Voltaire". Marek i jego żona już nie żyją, apartament przeszedł w inne ręce, jednak ciągle mam w oczach olbrzymią kuchnię, w której królowała równie olbrzymia służąca Senegalka, jeśli dobrze pamiętam.

Pańscy bohaterowie otwierają się stopniowo i okazują się kimś innym, niż można się było spodziewać. Są sobą i nie są sobą.

Gdybyśmy przypadkowo spotkali się w kawiarni, w której teraz siedzimy, nasza wzajemna ocena tego, kim jesteśmy, rodziłaby się powoli. Rozpoznawalibyśmy się zależnie od gestów, słów i naszych dobrych chęci. Taki schemat poznawania człowieka nie jest konstrukcją sztuczną to zwykłe życie.

Czy oceną tego, "kim są" Pani Z. i Pan R., jest ich finałowa kłótnia?

Ależ nie. Kim są, dowiedzieli się wcześniej, a także tego, że chcą być blisko siebie. W finałowej kłótni pozwoliłem im wykrzyczeć stereotypy tylko po to, aby już nigdy nie musieli się kłócić jeżeli będą razem. Słowa, które nie wiszą w powietrzu, tracą na sile.

Spotkają się jeszcze po tej kłótni?

Myślę, że ostatnia scena daje na to nadzieję.

Finałem jest kłótnia na stereotypy. Na ile stereotypem jest dzisiaj polski hydraulik w Paryżu?

Tekst powstał ponad dziesięć lat temu jako scenariusz filmowy. Tamci bohaterowie byli dużo starsi od obecnych, mieli przedwojenne życiorysy. Wyposażyłem wtedy Pana R. w pewne umiejętności techniczno-hydrauliczne, aby mógł wejść do domu Pani Z. Gdy ostatnimi czasy te właśnie umiejętności stały się we Francji symbolem naszej sprawności fizycznej i umysłowej, sprawa nabrała innego wymiaru. Jednak nie bardzo mnie to interesuje. Pan R. jest przede wszystkim poetą, który zakochuje się na stare lata, i to nie w dzierlatce, jakbyśmy się po poecie spodziewali. To nie jest rzecz o polskiej emigracji w Paryżu. Nie ma w tym żadnej doraźności. W sztuce czas liczy się inaczej, nie zawsze potrzebny jest zegarek.

A dlaczego Pan R. nie wraca do Polski? I dlaczego nie wrócili z Paryża inni, których kiedyś zatrzymał stan wojenny?

Dlaczego nie wrócili inni, tego nie mogę wiedzieć. Komuś takiemu, jak mój Pan R., nałóg nie pozwolił rozwinąć skrzydeł. Zamożny kraj daje mu poczucie socjalnego bezpieczeństwa. Gdyby wrócił do Polski, być może tylko przez słowo "clochard" pozostawałoby w kręgu kultury francuskiej. Wiem dobrze, że w Paryżu są Polacy, którzy nie tylko biorą coś od tego wyjątkowego miejsca na ziemi, ale także dają. A dać coś Paryżowi, poza siłą mięśni, nie jest łatwo. Są to więc wyjątkowi mocarze. Ja jednak opowiadam o człowieku, który choć wygrał z nałogiem, jest na bocznym torze.

Jest to spotkanie nie tylko polsko-żydowskie, ale też spotkanie ludzi z innych sfer.

Pani Z. jest wdową po wybitnym człowieku, który doradzał prezydentowi Francji i tym samym wszedł do socjety. Zawsze była w cieniu męża. Po jego śmierci przestała być zapraszana. Wdowa po Mitterandzie nie dzwoni z zaproszeniem na podwieczorek. Już w pierwszych scenach widzimy, że jej dwór jest mizerny. Rządzi światem żydowskich przyjaciółek, które nie bez słuszności uważa za głupsze od siebie. Jest więc królową bez królestwa, a przecież chciałaby wchłaniać i dzielić się przyjemnościami umysłu. Jak musi być wygłodniała ciekawej wymiany myśli, jeśli powtórnie zaprasza do domu hydraulika. To przecież dwa światy, we Francji oddzielone od siebie jeszcze grubszym murem, przy zewnętrznych pozorach powszechnej równości.

Czy napisze pan dramat pod tytułem "Boulevard Voltaire"?

Przerobiłem scenariusz na słuchowisko i zabrałem mu wiele scen tylko po to, aby zobaczyć nośność tekstu niepodpartego urodą kadrów i dodatkowym znaczeniem obrazów. Teatr jest jednak wyzwaniem prawdziwie podniecającym, a więc kto wie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji