Artykuły

Dobry człowiek z McDonagha. Rozmowa z Marcinem Hycnarem

- Moja nadprodukcja słów jest ze świata tych bohaterów. Oni mówią strasznie dużo, tylko szalenie mało istotnie. I to też jest znak czasów. Dziś każdy jest bardziej nastawiony na nadawanie, niż na odbieranie. Komunikatów jest bardzo dużo, ale prawdziwej komunikacji brak - Joannie Biernackiej opowiada Marcin Hycnar.

Joanna Biernacka: Z pierwszego wykształcenia jest pan aktorem. W jednym wywiadów przyznał pan, że na reżyserię zdecydował się, bo poczuł, że chciałby uczestniczyć nie tylko w światach innych twórców, ale też kreować swój własny. A skąd potrzeba napisania tekstu dramatycznego?

Marcin Hycnar: Niewiele skłamię, jeżeli powiem, że do napisania tej sztuki zostałem zmuszony. Jakkolwiek źle to brzmi. Niestety, nie zrobiłem tego z potrzeby serca, chodź tak pewnie byłoby wznioślej. Na pierwszym i drugim roku moich studiów na Wydziale Reżyserii uczestniczyłem w obowiązkowym seminarium dramaturgicznym i w ramach normalnego, prozaicznego zaliczenia tych zajęć musiałem najpierw oddać konspekt sztuki, następnie pierwszy akt, a na zakończenie dwuletnich spotkań - pełną sztukę teatralną. Zatem gdyby nie fakt, że miałem te zajęcia i musiałem je zaliczyć, to tekst, o którym rozmawiamy by nie powstał. Mówię to z uśmiechem, bo to mało wysoki, mało szlachetny powód do napisania dzieła teatralnego, ale taka jest prawda.

Jeśli wszyscy uczestnicy tego kursu napisali sztuki na podobnym poziomie....

Nie wiem, jak poradzili sobie koledzy, ale takie są okoliczności mojego profesjonalnego debiutu dramatopisarskiego. Aczkolwiek ostatnio dowiedziałem się od Jerzego Radziwiłowicza, że Urszulka Kochanowska najprawdopodobniej nigdy nie istniała, a Jan Kochanowski traktował "Treny" jako ćwiczenie stylistyczne. Co samo w sobie jest szokującą informacją i lepiej nie powtarzać tego w szkołach podstawowych. Moim "Sierotom" do "Trenów" daleko, ale jakoś poczułem się usprawiedliwiony. Moja sztuczka to także rodzaj ćwiczenia.

Zadanie na zajęcia polegało na napisaniu tekstu dramatycznego, a pański utwór jest czymś więcej niż tylko odrobieniem pracy domowej. Tworząc "Sieroty" zaprosił pan czytelników do zabawy z ikoną współczesnego irlandzkiego dramatu.

Tu wzięło górę moje zainteresowanie twórczością Martina McDonagha. Autora bardzo dla mnie ważnego, mimo że tylko raz zagrałem w jego sztuce. Oglądałem dużo przedstawień zrealizowanych na podstawie jego tekstów, przeczytałem wielokrotnie wszystkie jego dramaty. Jego poczucie humoru i sposób pisania stały mi się bardzo bliskie. Lubię jego sprawne opowiadanie historii najczęściej z kryminalnym wątkiem i intrygą co chwilę zaskakującą czytelników i widzów. I lubię jego bohaterów - pogubionych, okaleczonych, na różne sposoby wykoślawionych. A ponieważ swego czasu zacząłem nawet pisać o nim pracę magisterską "Dobry człowiek z... McDonagha", kiedy trzeba było wymyślić fabułę własnego tekstu skorzystałem z mojej wiedzy i znajomości tej twórczości i wykonałem taki patchwork, przyrządziłem gulasz z tego, co mnie najbardziej w McDonaghu bawi, cieszy, frapuje i czego mu zazdroszczę.

I potem nieopatrzenie pomyślałem, że skoro już napisałem tyle stron - a wyszło tego sporo, na dwie godziny przedstawienia - to karmiąc swoją próżność wyślę "Sieroty" na konkurs Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu tekst przeszedł przez pierwsze sito selekcji. Traf chciał, że pan Jacek Sieradzki był w jury i w półfinale został zmuszony do lektury mojego tekstu, a jak przeczytał to Państwo się do mnie odezwaliście - już jako "Dialog". Przyznam, że początkowo byłem przekonany, że to żart moich znajomych i że ktoś mnie próbuje po prostu wkręcić. Pierwsze co zrobiłem po otrzymaniu wiadomości, że redakcja jest zainteresowana publikacją "Sierot" to sprawdziłem, czy pani podpisana w stopce maila w ogóle istnieje. (śmiech)

Wracając do McDonagha. Pański tekst jest swoistą grą ze światem jego dramatów, z jego postaciami, ale także wątkami czy rozwiązaniami fabularnymi, a przede wszystkim z językiem. Ma pan nieprawdopodobne ucho na jego frazę. Bohaterowie "Sierot", tak jak u Irlandczyka, strasznie dużo mówią. Czy ten nadmiar słów to tylko literacka inspiracja, czy także wyraz aktorskiej tęsknoty za obfitym materiałem do pracy?

U McDonagha mamy do czynienia z bardzo dobrze napisanymi charakterami. To są ludzie tak różni i tak bardzo konkretni, także ze swoimi naleciałościami językowymi, że dla aktora stanowi to fantastyczną bazę, na której może budować postać. Osobiście lubię mieć tyle danych od autora. Moja nadprodukcja słów jest ze świata tych bohaterów. Oni mówią strasznie dużo, tylko szalenie mało istotnie. I to też jest znak czasów. Dziś każdy jest bardziej nastawiony na nadawanie, niż na odbieranie. Komunikatów jest bardzo dużo, ale prawdziwej komunikacji brak.

Aczkolwiek nie ukrywam, że kiedy zacząłem pisać moją sztuczkę, kiedy wszedłem w świat bohaterów, to oni zaczęli żyć własnym życiem. Wielu piszących składa takie wyznania, ale tak się stało w moim przypadku i nie da się tego inaczej - mniej banalnie i pompatycznie - wytłumaczyć. Miałem rozpisane, co w której scenie się zdarza, gdzie są punkty kulminacyjne i zwroty akcji - na tym polegały zajęcia, na które przygotowywałem tę sztukę - czyli mniej więcej wiedziałem, co w którym momencie się dzieje, ale kiedy oddawałem głos postaciom, one zaczynały mówić własnym językiem i mimo wyznaczonych ram, żyć swoim życiem. W pewnym momencie pomyślałem "rany boskie, trzeba skończyć tę sztukę, trzeba doprowadzić rzecz do końca", żeby oni już tyle nie gadali. Wtedy przypomniałem sobie słynne zdanie "Panie Turek, kończ pan ten mecz!" szalonego sprawozdawcy sportowego i stąd wziął się pomysł, trochę od czapy, żeby wszystko zakończyć pojawieniem się spikera radiowego, który nadprodukcją słów, jakimiś metaforami o podejrzanej proweniencji zaczyna sypać na antenie. Ten finałowy monolog, to taka dość dramatyczna próba zakończenia sztuki "odgórnie". Ale nie znalazłem lepszego sposobu na to jak doprowadzić do finału, związać wszystkie wątki i zmusić postaci, żeby przestały gadać. (śmiech) To było ekscytujące doświadczenie, osiągniecie takiego stanu podczas pisania, w którym bohaterowie się usamodzielniają i kombinują coś na własną rękę.

W pana tekście jest jak u Hitchcocka, najpierw katastrofa a potem już tylko straszniej.

To także zabieg z McDonagha, który zawsze gra z przyzwyczajeniami widza - w każdej kolejnej scenie podaje w wątpliwość wiadomości, które sprzedawał w poprzednich, w każdej kolejnej komunikat i to, co widz brał za pewnik, zostaje odwrócone o sto osiemdziesiąt stopni, a to jeszcze nie jest finał i możemy się spodziewać, że w następnej scenie poznamy nowe okoliczności, które rzucą nowe światło na wydarzenia, z zupełnie innej perspektywy.

Zdaję sobie sprawę, że to nagromadzenie komplikacji, spiętrzenie zwrotów akcji i ekstremalne zaplątanie fabuły jest dosyć ryzykowne. Jedną z pierwszych czytelniczek tej sztuki była znajoma reżyserka. Ponieważ nie miałem odwagi wysłać jej tego pod własnym nazwiskiem, to dokonałem podstępu, za który ją bardzo później przepraszałem. Wysłałem sztukę pod pseudonimem sugerującym niepolskojęzycznego autora. Okropnie "Sieroty" zjechała jako dramat, właśnie za ową irracjonalną kumulację okropności i nieprawdopodobieństw (w czym pewnie miała trochę racji), natomiast powiedziała, że bohaterowie są bardzo ciekawi, konkretni, że to dobry materiał dla aktorów. Dodała, że język jest bardzo interesujący i że to udane tłumaczenie. Ucieszyłem się, że przynajmniej jako tłumacz z siebie na siebie mam jakieś szanse.

Z jednej strony postanowił pan, że rzecz dzieje się w realiach Irlandii, czy pseudo-Irlandii - miejscowości mają angielskie nazwy, bohaterowie noszą angielskie nazwiska, z drugiej każe im pan cytować polskich klasyków. Czemu nie zdecydował się pan na konsekwentne przeniesienie wydarzeń do Polski?

Starałem się przy pisaniu nieźle bawić. Może nawet za dobrze. (śmiech) Umieszczenie tego pod Sieradzem i nadanie bohaterom polskich imion wydawało mi się zbyt silnym komunikatem. Stwarzało zagrożenie, że ta historia będzie odbierana jako zaangażowana społecznie - rzecz się dzieje w nizinach społecznych czy patologicznej rodzinie, czyli mamy teatr faktu czy teatr walczący, "gazetowy". A mnie zależało na ubraniu tego w cudzysłów, w jakiś nawias. Stąd ta Irlandia. Nawiązania do McDonagha są ewidentne - jeśli ktoś widział choćby jedną jego sztukę to od razu złapie, że coś jest na rzeczy. A dlaczego polskie wtręty? Choćby miasto Polstadt... To już miała być gra. Nie każdy może kojarzyć te cytaty z polskich klasycznych dzieł. Kto sobie to wyłowi, będzie miał frajdę dla siebie - że w tych stylistycznych ćwiczeniach są smaczki.

Ta podwójność "Sierot"... to też zwrócenie uwagi na powody, dla których dramaty McDonagha stały się tak popularne w Polsce. Łatwo dostrzegalna jest pewna analogia między irlandzką i polską prowincją - z wszystkimi niespełnieniami, frustracjami, małomiasteczkowymi antagonizmami, tajemnicami i zaszłościami, które w kolejnych pokoleniach wychodzą - to wszystko jest szalenie bliskie polskiej mentalności.

Chciałby pan wyreżyserować ten tekst?

Chyba nie... Gdyby ktoś miał na to ochotę, to bym nie oponował i pozwolił na pełną swobodę w realizacji. Szczerze mówiąc, a nie należę do specjalnie skromnych ludzi, to nie jest dzieło wybitne. Miejscami bywa zabawne i tyle. Cały czas podkreślam, że sztuka powstała jako ćwiczenie i nie ma sensu nadawać jej większego znaczenia niż ma. Jeśli kogoś będzie ona bawić w lekturze, czy będzie miał frajdę z wyłapywania tropów wiodących do McDonagha to świetnie. Jeśli ktoś zechce to wystawić - super.

Moja sztuka to imitacja. Nie wiem co miał na myśli Jarosław Marek Rymkiewicz, kiedy zaznaczał że jedynie "imituje" Calderona. Pewnie coś zupełnie innego niż ja. Ale jeżeli imitacją nazywamy "przedmiot nieoryginalny, powtarzający cechy wzorca, wykonany na ogół z materiału tańszego lub gorszej jakości", myślę, że właśnie to słowo najlepiej pasuje do mojej sztuczki.

A zgodziłby się pan zagrać w "Sierotach"?

To może prędzej... Myślę, że bohaterowie są w miarę nieprzykro nakreśleni. Faktycznie starałem się każdego z nich obdarzyć jakimś tematem do zagrania, swoją charakterystycznością - czy to w wyglądzie, charakterze czy sposobie wysławiania się. Lubię te postaci.

W trakcie pisania i konstruowania tego świata i jego bohaterów myślał pan bardziej jak reżyser czy jak aktor?

W przypadku konstrukcji sztuki - jak twórca globalny: reżyser i autor. Najpierw pojawił się konspekt całości, potem było wypełnianie kolejnych zadań i pilnowanie, żeby te napięcia się rodziły w każdej kolejnej scenie, żeby do czegoś doprowadzały. Natomiast kiedy bohaterowie zaczęli ze sobą rozmawiać - nie mówię, że ich sobie odgrywałem przed lustrem - ale starałem się łapać strumień świadomości każdego z nich. W tym sensie była to robota związana z aktorskim sposobem budowania postaci.

Napisze pan coś jeszcze?

Jeśli po raz kolejny zostanę zmuszony... (śmiech). A poważniej, zdarza się, że ze swoich ciągot do pisania korzystam doraźnie, kiedy pracuję nad kolejnymi spektaklami. Teraz chociażby mam na warsztacie jedno z opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza, którego własną adaptację mam zamiar wyreżyserować. Jednak nie są to zupełnie samodzielne dramaty. Dlatego korzystając z okazji, chciałbym przeprosić wszystkich kolegów dramatopisarzy - to jest naprawdę jednorazowy wyskok i nie zamierzam wchodzić na ich podwórko. Raczej nie sądzę, żebym w najbliższym czasie coś dramatycznego popełnił. Po pierwsze dlatego, że jest to ogromnie pracochłonne - przynajmniej w moim przypadku. Po drugie, myślę, że są ludzie, którzy robią to lepiej - niech oni piszą, a ja to będę reżyserował.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji