Artykuły

Pałką po głowie. Rozmowa z Konradem Dulkowskim

- Sam boję się "ludzi z zasadami", bo są skłonni poświęcić drugiego człowieka, byle tylko nie splamić owego tworu, jakim jest honor. To świetnie widać w absurdalnym zachowaniu Sienkiewiczowskiego bohatera, gotowego wysadzić się w powietrze, bo dał słowo, że nie podda twierdzy. Ważniejsza od losu żony a nawet ojczyzny jest dla niego ocena innych mężczyzn - Justynie Jaworskiej opowiada Konrad Dulkowski.

Justyna Jaworska: Przez piętnaście lat był pan dziennikarzem, nagradzanym reportażystą. Co się takiego stało, że odszedł pan z zawodu?

Konrad Dulkowski: Jako dziennikarza trudno było mnie utrzymać w murach jakiejkolwiek redakcji. W Polskim Radiu powiedziałem, że mogę przynieść zaświadczenie lekarskie o klaustrofobii biurowej, która nie pozwala mi uczestniczyć w kolegiach. Wolałem się włóczyć. Pracując dla "Przekroju", robiłem po tysiąc kilometrów przy dokumentacji jednego reportażu. Uważałem, że powinienem dotknąć życia moich bohaterów. Dlatego skakałem na linie z dachu wieżowca, kiedy pisałem o uzależnionych od adrenaliny, albo włamywałem się do opuszczonych budynków ze squattersami w Amsterdamie. Jednak przyszedł kryzys ekonomiczny i nagle usłyszałem: "Po co jeździć, jak można zrobić wywiad przez telefon". To był dla mnie wyrok. Zmienił się też model dziennikarstwa - coraz częściej zamiast opisywać rzeczywistość pisze się teksty z gotową tezą. A ja byłem wychowywany zawodowo przez dziennikarzy radiowej Trójki, takich jak Monika Olejnik czy Krzysztof Ziemiec, którzy promowali wysokie standardy etyczne. Czasami rezygnowało się z tematu, by kogoś nie skrzywdzić. Kiedy to wszystko odeszło w przeszłość, uznałem, że nie ma już dla mnie miejsca w dziennikarstwie.

I tu pojawia się Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka?

Dowiedziałem się o naborze do Szkoły Dramatu, zaniosłem coś na próbę. No i przyjęli mnie. Musiałem się nauczyć nowego podejścia do pisania, Tadeusz Słobodzianek często mi wytykał, że piszę jak dziennikarz.

A to źle?

Źle. Bo dziennikarz stara się wszystko dokładnie odbiorcy wyjaśnić. Tymczasem w sztuce pewne rzeczy powinny zostać niedopowiedziane, trzeba zdać się na intuicję widza.

I jak pan ten czas wspomina?

Słobodzianek jako pedagog jest potworem, który bezpardonowo rozbiera twórczość autora na elementy pierwsze. Każdy chciał chować się za tekstem, tymczasem wszystkie nasze kompleksy, lęki, obsesje były wyciągane na forum publicznym. To boli, ale daje też odpowiedź na fundamentalne pytanie: "dlaczego piszę?". I świadomość tego, co określił Artur Żmijewski (ten od sztuk wizualnych, nie aktor) - że bycie artystą oznacza gotowość stanięcia przed ludźmi z opuszczonymi spodniami. Poza tym Jerzy Juk-Kowarski uczył w Laboratorium myślenia o przestrzeni w teatrze, Agnieszka Glińska świetnie interpretowała reżyserskie podejście do tekstu, Zbigniew Wardejn pokazywał, czego aktor oczekuje od dramatopisarza, a Jagoda Hernik-Spalińska otwierała oczy na treści zawarte w tragedii antycznej. Do tego rewelacyjne były warsztaty nad Wigrami.

To teraz zapytam, skąd się wzięło TrzyRzecze.

Budynek na Młynowej 19 w Białymstoku postawił w trzydziestym szóstym żydowski przedsiębiorca Jakub Flikier. To była żydowska dzielnica Chanajki, z której po wojnie prawie nic nie zostało, ale to stąd wywodzi się pierwsza grupa Habimy. Mój przyjaciel od lat Rafał Gaweł powiedział mi, że ten dom jest do wynajęcia. Pomysł był taki, żeby tam zrobić kawiarnię, a w niej może małą scenkę koncertową. I w pewnym momencie - to było jak scena z Ziemi obiecanej - zawołaliśmy "Ty nie wiesz, jak prowadzić teatr, ja nie wiem, więc zróbmy to!".

Boję się zapytać o fundusze założycielskie.

Wszystkie oszczędności. Pieniądze ze sprzedanego mieszkania, wysoka odprawa Rafała pracującego w koncernie farmaceutycznym. Żeby wystawić pierwszą sztukę, sprzedaliśmy samochód. By doprowadzić do następnej premiery, podpisaliśmy umowę na telefony za złotówkę, które natychmiast spieniężyliśmy w lombardzie. Byliśmy zdeterminowani. W Białymstoku nie było wtedy teatru nakierowanego na współczesną dramaturgię, a nas ona właśnie interesuje. Nikt nie wierzył, że nam się uda. Pamiętam dziennikarza Polskiego Radia Białystok, którego oprowadzałem po remontowanej właśnie sali teatralnej. Kupa gruzu, stojący pośrodku samotny sedes, bo była tu wcześniej toaleta, i ja mówiący "Tu na razie jest ściernisko, ale będzie... teatr". Później przyznał się, że wówczas nie dawał nam więcej niż pół roku do plajty. Dzisiaj wciąż borykamy się z trudnościami, programy dotacyjne nie wspierają w Polsce niezależnych instytucji kultury, szlag mnie trafia, gdy jeżdżąc po krajowych teatrach, widzę słabe przedstawienia ze scenografią wartą więcej niż budżet całego naszego spektaklu. Ale nie dajemy się. Pozostajemy niezależni, wystawiamy to, co chcemy i budujemy jako TrzyRzecze rozpoznawalną tożsamość.

A własną widownię macie?

Od początku zakładaliśmy, że musimy ją sobie wychować. Początki były trudne, nikt nie wiedział, czym się je ten współczesny teatr, traktowano nas jako grupę amatorską. Teraz coraz rzadziej zdarzają się widzowie, którzy przyszli przygotowani na miłe spędzenie wieczoru, a dostali pałką po głowie. Ludzie już wiedzą, że do TrzyRzecza idzie się, by wyjść z zamętem. Albo, jak jedna z recenzentek po kolejnych naszych premierach, z rozmazanym makijażem.

W repertuarze idą dwie pańskie sztuki, "Dziesiona" i "Błazenada", przebojem jest "Blackbird", ale graliście też "Majtki" Priażki. Musiało być ostro!

Było ostro! (śmiech) Zaczynaliśmy od "4.48 Psychosis" granej z zespołem rockowym, potem "Blackbird", ale nawet "Piaskownica" Walczaka nie kończy się u nas wesoło. W "Dziesionie" są co prawda zabawne momenty, jak monolog bohatera o majeczkach, które kupił i które okazały się różowe, ale publiczność śmieje się, by zaraz zamilknąć. Podobnie w "Błazenadzie", gdzie komediowy dialog telemarketerki z abonentem w jednej chwili zmienia się w osobiste wyznanie o samotności, i śmiech na sali cichnie jak ucięty nożem. Zresztą sala TrzyRzecza ma wyjątkowo intymną atmosferę, wytwarza silny przepływ emocji przez rampę sceny, każda pauza brzmi tutaj tak, że słychać oddechy widzów.

Może Teatr Witkacego na Chramcówkach ma podobny klimat?

Często jesteśmy z nim porównywani. TrzyRzecze nie jest bezosobową przestrzenią, jestem na każdym przedstawieniu jako jednocześnie reżyser i akustyk za konsoletą, potem rozmawiam z widzami. Latem wychodzimy do sadu za teatrem, wyciągamy wino i wieczór po spektaklu się przedłuża.

Mijają teraz trzy lata TrzyRzecza. Największy sukces?

Udało nam się w Białymstoku wytworzyć wśród młodych modę na nasze spektakle. Największym komplementem jest, gdy mówią nam, że po raz pierwszy w życiu nie nudzili się w teatrze. Bo to nie jest "Antygona" w prześcieradłach, na którą chodzili ze szkołą, a my nie podtykamy gotowych odpowiedzi.

Z Białymstokiem w ogóle jest chyba trudna sprawa - deklarowany patriotyzm lokalny, faszystowskie napisy na murach... Widziałam, że TrzyRzecze patronuje akcji "Zamaluj zło!".

To jest od początku wymyślona i prowadzona przez nas akcja, która stała się głośna w całej Polsce. Nie chodziło nam o to, by latać z kubełkiem farby i zamalowywać swastyki, ale by uruchomić system nadzoru obywatelskiego nad służbami państwa. Ta akcja ma swój dalszy ciąg, bo przy wsparciu między innymi ambasady amerykańskiej otwieramy Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

Wpadka białostockiej prokuratury rozsławiła miasto.

Owszem, nagłośniliśmy sprawę, gdy prokurator Roszkowski odmówił nam wszczęcia postępowania w sprawie faszystowskiego muralu, tłumacząc, że swastyka jest hinduskim symbolem szczęścia. Toczy się sprawa dyscyplinarna, przełożeni prokuratora zostali zwolnieni.

Agnieszka Korytkowska-Mazur i Dana Łukasińska, z którymi rozmawiamy w tym numerze, też miały w Teatrze im. Węgierki pomysły na walkę z lokalną ksenofobią, ale po dwóch latach ich uczucia są mieszane.

Przede wszystkim trzeba pamiętać, że Białystok to nie Warszawa.

Można śmiać się ze stołecznego hipsterstwa, ale młodzieżowy snobizm nakręca uczestnictwo w kulturze. W Warszawie studenci są znaczącą grupą widzów, w Białymstoku w weekend większość wyjeżdża na okoliczne wsie, skąd pochodzą. Często ostatni raz byli w teatrze na wystawieniach lektur w szkole średniej. Ich trzeba przekonać do współczesnego teatru, bo nie mieli szans zobaczyć spektakli Klaty, Jarzyny czy Warlikowskiego.

Skoro już o Warlikowskim mowa, to chyba mocno patronuje TrzyRzeczu. A wasze logo skądinąd przypomina logo TR. I te świetne plakaty - kto je robi?

Z logo to przypadek, w zamyśle ma być metką przyczepioną do krawędzi afisza, jak do ubrania. A plakaty projektuję ja.

O...?

Graficy są różni, pomysły i większość zdjęć - moje. Natomiast Warlikowski na pewno wywarł na mnie duży wpływ, podoba mi się jego teatr mocno działający na emocje. Jednak szukam własnego języka.

To wróćmy jeszcze do "Dziesiony". Przychodzą na nią widzowie w najeczkach?

Zdarza się, że tak. Pamiętam chłopaka, typowego dresiarza, który pojawił się u nas z kumplami a potem przyszedł z dziewczyną. I wyznał, że gdyby nie teatr, nie miałby u takiej dziewczyny szans.

A skąd wśród takich chłopaków kult "Trylogii", o którym pan pisze?

Nie chciałbym, by "Dziesiona" była odbierana jako dramat o dresiarzach. To jest rzecz o rolach społecznych narzucanych współczesnemu mężczyźnie. Męski lęk przed ośmieszeniem poprzez przyznanie się do emocji jest w naszej kulturze uniwersalny. Akurat dresiarz nadawał się na bohatera, bo w takim środowisku te problemy są wyolbrzymione wręcz groteskowo. Bohater Dziesiony ogląda w telewizji Pana Wołodyjowskiego i z niego buduje kodeks męskości. Tylko to wyobrażenie o honorze i zasadach zostaje wynaturzone, sprowadzone do absurdu. Sam boję się "ludzi z zasadami", bo są skłonni poświęcić drugiego człowieka, byle tylko nie splamić owego tworu, jakim jest honor. To świetnie widać w absurdalnym zachowaniu Sienkiewiczowskiego bohatera, gotowego wysadzić się w powietrze, bo dał słowo, że nie podda twierdzy. Ważniejsza od losu żony a nawet ojczyzny jest dla niego ocena innych mężczyzn.

W "Dziesionie" widać, jak ta męska tresura się reprodukuje, a z nią przemoc.

W imię zasad ofiara staje się agresorem a proces dzieje się do wtóru słów nauczyciela zachowań. Bohaterowie odzwierciedlają Freudowskie aspekty osobowości: Trzeci to kierowane instynktami i lękami Id, stojące na straży wpojonych wartości Superego to Starszy, a balansujące pomiędzy jednym a drugim Ego - Pierwszy. Tylko wszystko w realiach blokowiska.

Rzeczywiście, słychać tutaj doświadczenie reportażysty.

Ten staż mi się przydaje, zawsze staram się dobrze dokumentować swoje dramaty. Rozwijam sytuacje, jakich byłem świadkiem. Jacuś to był student okrążony przez bandziorów pod sklepem nocnym we Wrocławiu. Przeanalizowałem zachowanie stada drapieżników bawiącego się bezbronną ofiarą, której głupio wzywać pomocy zanim nie dostanie w ryja, bo "przecież nic się nie dzieje". Określenie "dziesiona" usłyszałem od młodych przestępców. Język wystylizowałem, to nie jest prawdziwy bandycki żargon, bo bardziej interesował mnie model przemocy niż naturalizm. Reszta to samo życie i nawet pewien były przestępca wyszedł z tego spektaklu poruszony, mówiąc, że nikt dotąd tak go nie zrozumiał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji