Artykuły

Świat coraz mniejszy. Rozmowa z Arturem Pałygą

- Rozmawiałem potem ze strażakami, pytałem, dlaczego nie skakali w ogień. Dowiedziałem się, że byli przecież w pracy - chcieli wrócić z akcji do domu i zjeść normalnie kolację - Justynie Jaworskiej opowiada Artur Pałyga.

Justyna Jaworska: Twoja sztuka opowiada o końcu świata czy tylko o  indywidualnej śmierci?

Artur Pałyga: A co to za różnica? Świat się kończy, kiedy płonę na balkonie, kiedy umieram. Rzeczywiście punktem wyjścia dla tej sztuki była próba wyobrażenia sobie, jak mógłby wyglądać ogólny koniec świata. A więc gaśnie prąd, gasną telefony komórkowe, nie ma sklepów, a my siedzimy w takim bunkrze, gdzie można się jeszcze bezpiecznie schronić. Na zewnątrz jest tak dziwnie i tak niebezpiecznie, że wolimy nie wychodzić z tego bunkra. I co chcielibyśmy wtedy zrobić? Przypomnieć sobie dobre czasy, kiedy świat jeszcze był. Co z niego zapamiętaliśmy? I pomyślałem sobie, że tak naprawdę odnoszę się do sytuacji zwyczajnej - każdego, kto albo umiera, albo leży sparaliżowany, albo znajduje się na granicy świadomości.

Niedawno głośno było o filmie "Chce się żyć" Pieprzycy, o chłopcu z porażeniem mózgowym. U producentów temat długo budził kontrowersje.

Pod koniec mojej pracy dziennikarskiej szukałem takich granicznych tematów. Spotkałem się z ludźmi w śpiączce, tak przynajmniej uważali lekarze, bo oni sami wydawali podobno jakieś komunikaty. To były trzy osoby, z którymi miałem, o ile to możliwe, zrobić wywiady. Ciągle jeszcze mam to w głowie. Byłem w mieszkaniu, gdzie śmierdziało sikami, a karmiony przez rodziców strzykawką chłopiec leżał już od kilku lat, odkąd coś mu się nagle stało u koleżanki i odpadł od rzeczywistości. Pamiętam tę atmosferę, ten święty obrazek w pokoju. Albo spotkanie z kobietą, której matka leżała w śpiączce. Albo faceta, który upadł na ulicy, uderzył potylicą w krawężnik i teraz porozumiewa się z żoną w ten sposób, że ona wypowiada kolejne litery alfabetu, a on daje znak. Byłem przy takim seansie, ale żadnego znaku nie widziałem. Zapytałem, co chciałby powiedzieć do gazety. I żona odczytała po literze komunikat: że świat jest coraz mniejszy. Nie byłem pewien, czy to optymistyczny czy pesymistyczny przekaz, ale dałem taki tytuł reportażu. Żona zapewniała, że męża cieszy światło wpadające do pokoju. Wszystkie inne sytuacje z mojej sztuki też darzyły się naprawdę, wszystkie pamiętam. Łącznie z wizytą u kobiety chorej na raka, która upiekła dla mnie ciasto i oznajmiła, że wyszedłem jej w tarocie jako złodziej.

Bo trochę byłeś złodziejem tych historii, choć wiele dodałeś od siebie.

Dodałem pewien eksperyment. Próbowałem sobie sam wyobrazić, jak to jest po końcu świata. Skonfrontować się z bólem, niemocą, jakoś to wszystko przekazać od środka.

Nawet spłonięcie żywcem?

To była akurat jedna z ostatnich historii, którą zająłem się jako dziennikarz. Wtedy zaczynałem już pisać dla teatru, ale jeszcze robiłem coś dla gazet. Tego reportażu nikt już nie wydrukował, bo był długi, dziwny, nazbyt zagmatwany. W województwie podkarpackim kobieta spaliła się na dziewiątym piętrze, normalnie byłaby to wiadomość na notkę, ale mnie coś do tego tematu ciągnęło, szukałem czegoś więcej. Pamiętam, że chodziłem po tamtym bloku i nie mogłem się dostać do jej mieszkania, bo piętra i korytarze tworzyły labirynt. Wchodziłem do mieszkań obok, żeby porozmawiać ze świadkami, a tam działy się inne ludzkie sprawy. Na balkonie rzeczywiście (jak w mojej sztuce) była blacha, nie dało się uciec, a drabina nie sięgnęła balkonu z powodu skarpy. Okno, jak na ironię, wychodziło na wielki kościół. Rozmawiałem potem ze strażakami, pytałem, dlaczego nie skakali w ogień. Dowiedziałem się, że byli przecież w pracy - chcieli wrócić z akcji do domu i zjeść normalnie kolację. Kobietę widziano, jak miotała się z krzykiem po balkonie (świadkowie pisali o tym na forum internetowym, ktoś ją podobno nagrał komórką), ale strażak uznał to za przypadek zbiorowej halucynacji. Tam było przecież tysiąc stopni.

To dlatego sztuka dzieje się w połud­nie?

Urodziłem się punkt w południe, a teraz jestem po czterdziestce. To taki moment, kiedy osiąga się już w życiu pewną jasność,

może nawet kulminację, niedługo zacznie się ściemniać. I w tym blasku, kiedy słońce jest najwyżej i kiedy się próbuje ogarnąć wzrokiem świat dookoła, wszystko ze wszystkim zaczyna się łączyć. Ale może to tylko złudzenie, że widzę spójność?

Spójność to osobny temat. Ojciec z twojej sztuki, który porozumiewa się szyfrem ze sparaliżowanym synem, przypomina mi opętanego kombinatoryką liczb bohatera "Nieskończonej historii".

Zgoda, tak pewnie działa obłęd czy nerwica, ale fascynują mnie postacie, które szukają klucza do rzeczywistości, jakiegoś wzoru. Sam go szukam.

Czy te dwa twoje dramaty, wyraźnie inne od reszty, tworzą dyptyk metafizyczny?

Oba pisałem bez zamówienia, z potrzeby. Są pewnie najbardziej poetyckie. A co do metafizyki... Myślę, że "Nieskończona historia" dzieje się w momencie, kiedy Bóg umarł, ale jeszcze nie wszyscy o tym wiedzą, jeszcze błądzą pośród ruin, znajdują jakieś szkiełka, odpryski, jeszcze czują Jego obecność i garną się do siebie. A w sztuce "W środku słońca" już Go nie ma. Być może następny tekst będzie o powrocie Boga? Prowadzę warsztaty dramatopisarskie, których temat brzmi "Powrót bogów". Mam wrażenie, że ta potrzeba dojrzewa, wisi w powietrzu.

Faktycznie, kiedy w "Nieskończonej historii" umierała babcia Dworniczkowa, sąsiedzi sentymentalnie jednoczyli się na jej pogrzebie. A tutaj...

...a tutaj wydarza się śmierć, która nikogo nie obchodzi. Choć wszystko jej sprzyja, okoliczności układają się jak zaplanowane. W tym też jest jakaś niepokojąca nadspójność, niestety zazwyczaj nie potrafimy w porę odczytać znaków.

A może mamy przewodników? Jacek Kopciński w komentarzu do twojej sztuki zobaczył w Iskierce i Płomyku byty astralne, postaci aniołów.

Bardzo lubię film Wima Wendersa "Niebo nad Berlinem". Otwiera się zapierającą oddech sekwencją: widzimy miasto z lotu ptaka, sznur samochodów, a potem kamera penetruje ulice i auta, spływa w dół jak przenikający wszystko duch. Ten film jest tak piękny i smutny także dlatego, że widać, jak bardzo Wenders by chyba chciał, żeby takie anioły istniały, ale wiemy, że w rzeczywistości ten Berlin jest pusty. Tak to przynajmniej pamiętam, natomiast własną sztukę pisałem bez wyraźnej tezy. Lubię dać sobie przestrzeń i nie zakładać sztywno, o czym piszę - czasem sens wyłania się dopiero pod koniec. Potem w odbiorze to się i tak upraszcza i jak zwykle wychodzę na autora, który pisze o bólu istnienia...

Jest w sztuce scena, w której bohater idzie z wózkiem na spacer i czyta "Nanę". To ty?

Tak, to jedyne miejsce tekstu, w którym się bezpośrednio sportretowałem. Pracowałem nad sztuką i dużo chodziłem na spacery, mój młodszy syn miał wtedy cztery miesiące.

Mateusz Pakuła opowiadał nam niedawno o lękach, które przynosi ojcostwo. Też je masz?

Lęk o dzieci jest uczuciem, które nie towarzyszy mi oczywiście stale, nikt by tego nie wytrzymał, ale kiedy przychodzi, jest silniejszy niż wszystkie znane mi wcześniej lęki. Mniej nawet boję się o to, że coś im się stanie, bardziej o to, czy poradzą sobie ze światem. Chciałbym swoich synów przygotować i uzbroić, tylko właściwie nie wiadomo, na jakie zagrożenia ich szykować. To jest właśnie najgorsze - że nasze strategie przetrwania mogą być dla nich nieprzydatne, że nie rozpoznajemy epoki, która wisi w powietrzu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji