Artykuły

Z Opery i Operetki Śląskiej

W wyjątkowo przyjemnym, choć absolutnie nie wiosennym uśmiechem, powitał nas ostatnio Śląsk. Najpierw uśmiechnęły się do nas wartościowe, chhoć "Wesołe Kumoszki" z Bytomia, a następnie w inny nieco sposób wesoła i wcale efektowna, chorzowska "Nanette".

Aczkolwiek Otto Nicolai (1810-1849) urodził się w Królewcu, a umarł w Berlinie, jednak więcej niż połowę swego krótkiego, bo niespełna 40-leiniego życia, spędził we Włoszech i Wiedniu, co najwidoczniej sprawiło, że niemiecki jego styl, smak i wdzięk, stał się tak bliski i pokrewny wiedeńsko-włoskiemu stylowi Mozarta. Ostatnie a zarazem jedyne z grywanych jego dziel, to szekspirowskie "Kumoszki" w librettowym ujęciu Mosenthala, widzianym przez pryzmat niemieckiego romantyzmu w muzyce, w formie okraszonego ówczesną rytmiką taneczną Singspielu. Sięgnięto już u nas po raz trzeci po wojnie do tych małych "Kumoszek z Windsoru", lecz po raz pierwszy osiągnięto tak piękne i wartościowe rezultaty artystyczne.

Przede wszystkim zaimponowała nam strona sceniczna z bardzo udaną scenografią T. Gryglewskiego i ściśle zespoloną z nią bardzo utalentowaną reżyserią L. Rotbaumówny, co w sumie dało dobry teatr w Operze. Strona muzyczna pod kierunkiem W. Ormickiego bynajmniej nie pozostawała w tyle, trzymając się cały czas na przyzwoitym poziomie, świadczącym i o solidnym przygotowaniu, i o talentach wykonawców. Nie słyszeliśmy niestety obsady premierowej, ale i ta tzw. obsada "druga", sprawiła na nas korzystne na ogół wrażenie. A więc, wielka muzykalność i wdzięk Marii Vardi, czy też przyjemna wokalistyka, i dobre aktorstwo J. Omiljanowskiej i R. Wolińskiej. To samo odnosiłoby się do obsady ról męskich z J. Łukowskim (Falstaff), W. Grychnikiem (Fenton), A. Kaznowskim i T. Świechowiczem na czele. Wszyscy tu byli dobrze śpiewającymi aktorami. Chór śpiewał bez zarzutu, a w wyraźnie poprawiającej się orkiestrze podkreślić musimy piękny i szlachetny ton koncertmistrzyni J. Laskowicz. Balet powinien być stanowczo milej słyszalny. Program zawierał pokaźną erratę, co stanowiło wzniosłe przyznanie się do popełnionych w nim błędów, ale bynajmniej nie było dowodem czyjejś sumienności, gdyż należałoby tę erratę jeszcze znacznie powiększyć.

Warszawa wystrzeliła "Fajerwerk", a tutejsza Operetka, pokazała na scenie komedii muzycznej w Chorzowie "No, no, Nanette". W obu wypadkach możemy sobie pogratulować zamożności w szafowaniu dewizami. O Ile sztuka Byrkharda jest wprawdzie nowoczesnością, o tyle równie rewiowa farsa Vincent Youmansa z dorobioną u nas jazzową instrumentacją, nie kończącymi się slowfoxami i nieodzownymi, jak na owe czasy, girlsami - to rok 1924. Ale może właśnie ten posmak nie tak znów odległej, ale jakże miłej za to przeszłości, no i z bezwzględnie większym talentem skonstruowane i bezcyrkowe libretto- sprawiły, że na śląskiej "Nanette" bawiliśmy się może nawet lepiej niż na warszawskich fajerwerkach zwłaszcza, że i wykonanie miało również i tu swe duże zalety.

Zręczna i trafna reżyseria, nawet i choreografia Danuty Baduszkowej oraz efektowna scenografia B. Kamykowskiego, to jedna strona tego medalu, druga zaś- to pyszna para aktorska: Maria Artykiewicz i Aleksander Sawin, a tuż obok nich urocza primabalerina Opery, Leokadia Zienko w roli tytułowej. Wielka to trójka, a nawet w najlepszym teatrze - murowana! Duże słowa uznania należą się g B. Nieżychowskiej i P. Ćwiękalikowi (czy nie powinien on wymienić swej rok z Sawinem?) oraz J. Szymańskiej, A. Kalińskiej. M. Mikułowskiej i B. K Kaskowskiej. M. Kobielski był debiutantem, który po wyzbyciu się pewnych manier ("tubowanie" głosu, nienaturalność w grze itp.) może być niezłym aktorem. Dyrygował A. Popiałkiewicz. Zespołowi wokalno-tanecznemu w czym ośmiu "girlsom" - brawo! Przedstawienie wesołe, zagrane z dobrym smakiem. Dotychczasowa część recenzji była dla wykonawców, ale dalszy jej ciąg będzie dla ich kierownictwa.

Spoglądając na tę premierę bardziej wnikliwym okiem, zauważylibyśmy sporo przypadkowości świadczącej o właściwym systemie pracy w Operetce Gliwickiej. Widać, że teatr ten przechodzi swój poważny kryzys. Wielu dyrektorów nim rządzi, ale za to kierownictwa artystycznego w ogóle brak, stały zaś reżyser właśnie już odszedł. Dzięki jednorazowemu wysiłkowi zespołu, premiery wyglądają może i efektownie, rozpadając się jednak na dalszych przedstawieniach w szmirę. Aż dwie sceny: operetkowa, w Gliwicach i komediowa w Chorzowie - to nonsens. Łatwo sobie powiedzieć, że będziemy tu grać komedie muzyczne. Ale jakie? Nowe - jak ta - pachną dewizami, a stare śmierdzą stęchlizną. Dyrekcja teatru otrzyma może nawet i ordery za to, że co wieczór zbiera z tych dwóch scen aż dwie pękate kasy, ale za przepołowienie tak wątłego poziomu artystycznego, powinna otrzymać zupełnie coś innego. Sztuka i teatr, to nie pierwszy lepszy sklepik lub fabryka. Miejcie jedną scenę a dobrą - niż dwie zeszmirzone. Krzepcie, o ile potraficie sztukę, a nie kasę. "Toto-Lotek" też akurat tyle potrafi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji