Prapremiery. Odsłona szósta
"Napis" w reż. Anny Augustynowicz z Teatru Współczesnego w Szczecinie i "Lew na ulicy" w reż. Mariusza Grzegorzka z Teatru im. Jaracza w Łodzi na V Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. Dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski.
Pamiętam swoją wściekłość, gdy kilka dni po premierze "Napisu" [na zdjęciu] w reżyserii Anny Augustynowicz wracałem nocnym pociągiem ze Szczecina. Całą drogę myślałem, że szkoda wybitnej reżyserki na robienie bulwarówek. Wściekłość minęła, gdy zobaczyłem tę samą sztukę, zrealizowaną w warszawskim Teatrze Współczesnym, przez Macieja Englerta, który rzeczywiście nie tylko nie wyszedł poza bulwar, ale nawet to sprymityzował sitcomowymi gagami.
Augustynowicz poszła dużo dalej i postanowiła zrobić spektakl o degradacji współczesnego języka, albo raczej mówienia. Dość błaha fabuła o tym, jak w windzie porządnej kamienicy pojawiał się obelżywy napis dotyczący nowego lokatora, stała się zaledwie pretekstem o pozach i grach, jakie podejmujemy w życiu. Szczecińscy aktorzy pokazali jak nadymać musimy się w każdej chwili, by doskoczyć do poziomu norm narzucanych nam sztucznie przez mniejszą lub większą społeczność. Aż uszy puchną od nagromadzenia frazesów i klisz, zarówno w mowie jak i w zachowaniu. Oto przed nami powstaje jakaś szalona nowomowa, tak absurdalna, że aż nie sposób jej słuchać. Wypowiadane słowa płyną w szalonym tempie, jakby puszczono je z taśmy czy pozytywki, które zacięły się i trwają w ciągłym przewijaniu tych samych wątków.
Na dalszy plan schodzi widowisko, aktorzy grają we pustej przestrzeni - liczy się sprawa, której twórcy chcą dotknąć. I choćby dlatego warto wsłuchać się w skupiony, oparty na słowie spektakl, poparty znakomitym aktorstwem. Przez ponad dziesięć lat swojej dyrekcji w Teatrze Współczesnym w Szczecinie Anna Augustynowicz stworzyła jeden z najlepszych zespołów w Polsce. Jaki jest klucz do tego sukcesu? Zdaje się, że jest nim właśnie zespołowość, a nie zlepek gwiazd, których największym pragnieniem jest przyćmienie partnerów, jak ma to miejsce w innym, tzw. stolecznym Teatrze Współczesnym, o którym już wspominałem.
Dyskusję o "Lwie na ulicy" Judith Thompson w reżyserii Mariusza Grzegorzka z Teatru im. Jaracza w Łodzi można by właściwie zamknąć lakonicznym i lekko już zużytym stwierdzeniem, że nie kopie się leżącego. Tylko co okazało się skórką do banana, na której wyłożył się ten leżący? Podstawowy grzech tego spektaklu i jego pomysłodawcy to pretensjonalność - nawet groteskowe i dowcipne fragmenty grane są, jakby były to prawdy objawione na kamiennych tablicach. Szkoda tylko, że zmarnowały się siły i środki utalentowanych aktorów, których reżyser wpuścił w maliny bełkotliwego pseudomistycyzmu.