Artykuły

Błędne koło

Oglądając najnowszą inscenizację Antygony przygotowaną przez Krzysztofa Rotnickiego w teatrze zielonogórskim trudno oprzeć się refleksji, iż przedstawienie to jest spóźnione co najmniej o 3-4 lata. To właśnie kilka sezonów temu, tuż po grudniu 1981, przez polskie sceny przetoczyła się fala inscenizacji dramatu Sofoklesa, których autorzy próbowali odnieść się bezpośrednio do otaczającej nas wówczas rzeczywistości. Powstałe wtedy spektakle były najczęściej bardzo do siebie podobne; właściwie powielały jeden schemat interpretacyjny. Reżyserów interesowała wyłącznie osoba Kreona; przedstawiano go jako okrutnego i despotycznego tyrana, za którego racjami stała tylko siła. Postać Antygony schodziła w tej sytuacji na dalszy plan; potrzebna była jedynie do egzemplifikacji krwiożerczych instynktów władcy Teb. Charakter refleksji o świecie sprowadzał się w tych spektaklach do poziomu powierzchownych aluzji i porozumiewawczego mrugania okiem, nic więc dziwnego, że zatarły się one w naszej pamięci, mimo iż powstawały w stosunkowo nieodległej przeszłości.

Reżyser zielonogórskiej inscenizacji próbuje jednak dowieść, że czas stoi w miejscu. Jego spektakl rozpoczyna się więc tak, jak mogłyby się zacząć wspomniane wyżej spektakle sprzed kilku lat. Jest ciemno, czerń sceny rozświetlą jedynie blask ognia, z ustawionego z boku koksownika. W ciemności tej chyłkiem przemykają ubrane współcześnie postacie, w przedstawieniu Rotnickiego grające rolą Chóru. W chwilę później, gdy scena rozbłyśnie ostrym światłem, wejdzie Kreon (Leszek Polessa), w wojskowym mundurze, z baretkami odznaczeń na piersi. Za nim jego świta: komandosi w pełnym umundurowaniu, tajniak w charakterystycznym płaszczu z postawionym kołnierzem i przepisowym kapeluszu oraz tajemniczy jegomość słusznej postury w jak najbardziej współczesnym garniturze. Kreon ogrzewa dłonie przy koksowniku; w kilku krótkich, rozkazujących zdaniach wyjaśnia powody objęcia przez siebie władzy. Chór jest spłoszony i zastraszony. Słucha.

Ciąg dalszy łatwo przewidzieć: komandosi robią groźne miny, Kreon zgrzyta zębami, Chór kontestuje, tajniak inwigiluje, a Antygony właściwie nie ma. Postać tytułowa w przedstawieniu tym praktycznie nie zaistniała, bowiem reżyser - dosłownie - odebrał jej głos: bardzo, ważny, ostatni monolog Antygony płynie, po prostu, z taśmy, odtwarzająca Antygonę Małgorzata Wower stoi w tym czasie nieruchomo ze wzrokiem wbitym w widownię, a Chór wykonuje dziwne ewolucje, będące zapewne swobodną impresją choreografa na temat: "nielegalne zgromadzenie".

Znużeni miałkością pomysłów i kiepskim poziomem wykonawstwa pogrążamy się w odrętwieniu, przekonani, że nic już nas nowego nie spotka, gdy nagle okazuje się, iż reżyser postanowił jednak wnieść swój własnej wkład do dziejów scenicznej recepcji Sofoklesa. Oto bowiem w ostatniej scenie spektaklu wyjaśnia się niespodzianie prawdziwa rola tajemniczego pana w garniturze, nazwanego w programie Koryfeuszem, który przez cały czas, jak cień, przesuwał się za Kreonem. W momencie gdy okrutny władca Teb załamuje się przybity wieścią o śmierci syna i żony, w głębi sceny pojawia się charakterystyczna sylwetka Koryfeusza (Maciej Ferlak), unoszącego - tak jak kiedyś Kreon - dłoń we władczym geście... Streszczając myśl reżysera można więc powiedzieć, że konflikt Antygony z Kreonem został sprowokowany, a następnie sprytnie wykorzystany przez faceta w garniturze, aby za jednym zamachem pozbyć się i Antygony, i Kreona - człowieka w gruncie rzeczy słabego. Jakie to ciemne siły historii upostaciował reżyser w osobie Koryfeusza, nie śmiem nawet dociekać...

Nad zielonogórską Antygoną można by pokiwać. smętnie głową i przejść do porządku dziennego, gdyby nie fakt, iż przykład ten jest egzemplifikacją szerszego zjawiska, jakie obserwujemy w naszym teatrze od jakiegoś czasu zjawiska, które można by nazwać "obumieraniem dramaturgii". Po prostu: z każdym rokiem rośnie liczba tekstów, które dla teatru, dla widza przestają cokolwiek znaczyć (co jest tej sytuacji przyczyną, to temat na obszerne studium). Owe białe plamy są coraz większe - dotyczą już nie tylko dramaturgii antycznej, ale także klasyki o wiele "młodszej" - zarówno obcej, jak i polskiej. Utwory, które dla wielu pokoleń były źródłem refleksji o świecie, o człowieku, o mechanizmach historii, dziś, jeśli tylko mają szansę pojawić się na scenie, sprowadzone zostają do poziomu komiksu czy gazetowej tezy. Dzieje się tak prze- de wszystkim z tekstami, które znalazły się w kanonie lektur szkolnych, jak chociażby Antygona. Program nakazuje, by dany utwór "przerobić", więc teatr - żywiący się przede wszystkim młodym widzem - skwapliwie z tej okazji korzysta: przywdziewa szatę belfra, a widza traktuje jak ucznia (w dodatku nie najbardziej rozgarniętego). Efekty tego "upupiania" są łatwe do przewidzenia. Powstaje sytuacja paradoksalna: wiele tekstów przedostaje się na scenę jedynie dzięki wymogom szkolnego programu, jednak kształt, jaki nadaje im teatr, budzi pragnienie, by utwory te jak najprędzej znalazły się z powrotem na bibliotecznej, półce. Gdzie zatem szukać wyjścia z tego błędnego koła?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji