Artykuły

Zirytowane, zakochane. Rozmowa z Hanną Krall i Jolantą Dylewską

- en scenariusz wymaga stworzenia osobnego języka filmowego z pogranicza filmu fabularnego i dokumentalnego. I dramaturgii, która uniesie ciężar jego niełatwej czasoprzestrzeni. Niezłym punktem wyjścia może być minimalizm neorealistów. Francuski reżyser i teoretyk Jean Epstein powiedział, że nie wiemy tego wszystkiego, czego nie wiemy o kinie. On to powiedział kilkadziesiąt lat temu, ale jego słowa są nadal aktualne, tylko my przestaliśmy doceniać film jako źródło poznania po tym, jak wielkie kino autorskie ustąpiło przed kinem popularnym. Współczesny film dokumentalny bardziej niż fabularny zdaje się o słowach Epsteina pamiętać - Hanna Krall i Joanna Dylewska w rozmowie z Justyną Jaworską.

Pisały panie ten scenariusz na cztery ręce?

KRALL: W czworo oczu raczej. Ręce były moje, a oczy nasze.

DYLEWSKA: Czworo oczu i dwa serca.

KRALL: Pani Jola czytała i mówiła: "a może by jednak...", potem ja pytałam: "a teraz?", na co pani Jola: "o, o, właśnie tak". I w ten sposób pracowałyśmy razem.

Wspólny scenariusz pisała pani przedtem z Kieślowskim, myślę o "Krótkim dniu pracy".

KRALL: Podstawą był mój reportaż "Widok z okna na pierwszym piętrze", była to adaptacja. Poza tym Kieślowski miał już pomysł na film i nie zostawiał miejsca na żadne "a może jednak". Poza tym ja chciałam naszego bohatera, sekretarza KW, rozumieć, a Krzysztof chciał go oceniać. Nie jest to zresztą dobry film, "Zgorączkowane..." będą lepsze. Pewnie chciałaby pani wiedzieć, skąd się wzięły "Zgorączkowane..."?

Tak, od razu zapytam. Jak to się zaczęło?

KRALL: Zaczęło się od tego, że usłyszałam w radiu opowiadanie nieżyjącego już Andrzeja Urbańskiego o Fani Kapłan, która strzelała do Lenina. To było dobre opowiadanie, sugestywne - i zadzwoniłam natychmiast do pani Joli, z którą się znamy od dziesięcioleci, i powiedziałam jej, że jest taka Fania...

DYLEWSKA: Nie zdążyła pani zadzwonić. Ja wtedy kończyłam mój film "Polin. Okruchy pamięci" - pisałam komentarz, wahałam się, w której czasoprzestrzeni go osadzić, więc przyszłam do pani po radę. Wtedy mi pani o niej powiedziała

KRALL: Tak było? Bo ja zwykle dzwonię do pani albo ślę pośpieszne mejle. Potem zaczęłyśmy zaprzyjaźniać się z Fanią Kapłan. To znaczy pani Jola ją pokochała, bo pani Jola od razu się zakochuje w swoich bohaterkach, a ja jestem reporterką i jestem czujna. I zresztą ta Fania z początku działała mi na nerwy. Potem dostałyśmy świetne materiały - dzięki Ryszardowi, bratu pani Joli, i jej przyjacielowi Hansowi, który robił nam kwerendę w Niemczech. Same nigdy byśmy do większości źródeł nie dotarły. A kiedy już na dobre "weszłyśmy" w historię Fani, w syberyjską katorgę, w samotność, w tę śmierć na kremlowskim dziedzińcu, dowiedziałyśmy się, że to wcale nie ona strzelała. I zrobiło mi się jej żal. Trafiła do historii jako ta, która strzeliła do Lenina, a teraz zabierają jej powód do chwały... A odebrał jej te strzały Borys Orłow, profesor Uniwersytetu Hebrajskiego, bardzo niestety przekonującym esejem. Przez przyjaciół zdobyłam jego telefon. Zadzwoniłam. Spytałam, jak to się stało, że taka młoda dziewczyna (bo przy próbie pierwszego zamachu, na gubernatora, miała zaledwie szesnaście lat) znalazła w sobie tyle ognia, tyle determinacji. Kto był dla niej autorytetem, kto wzorem. Na co usłyszałam: Gesia Gelfman. I zaczęła się nasza sprawa z Hesią Helfman, idolką całego pokolenia zbuntowanych żydowskich dziewcząt. Nic o niej przedtem nie słyszałam. Pani Jolu, zakochała się pani i w Hesi?

DYLEWSKA: W niej też ale najpierw zakochałam się w przejrzystych oczach Fani. To zdjęcie było w książce Urbańskiego, a potem się okazało, że to wcale nie była Fania. Na zdjęciach z archiwum

KGB Fania ma oczy bardzo czarne jakby wypalone i nosi sukienkę w pepitkę. I ta prawdziwa Fania jeszcze bardziej mi się spodobała.

Hesię też widziałam na fotografii, bardzo ładna, znowu coś w spojrzeniu...

KRALL: Bo one wszystkie takie były: gorejące.

Czy myślały panie przy pisaniu o "Gorączce" Agnieszki Holland? Mam w pamięci postać Kamy, którą grała przedwcześnie zmarła Barbara Grabowska: jak niesie pudełko z bombą, wystraszona, zakochana i szalona... Bohaterka powieści Struga i filmu Holland nie była Żydówką, ale była rewolucjonistką.

DYLEWSKA: Nie, właściwie to nam nie towarzyszyło.

KRALL: Nie, nie myślałam o "Gorączce". My z tymi naszymi bohaterkami mamy inny problem, emocjonalny. Polubiłyśmy i Hesię, i Fanię, bo trudno nie polubić osób, z którymi się obcuje parę lat, ale wiemy, że nie możemy, że nie wolno nam aprobować ich czynów. Adam Zamoyski napisał, że pokolenie Komuny Paryskiej to było ostatnie pokolenie gotowe dla idei zabijać siebie. Zaraz potem była Narodna Wola. Czy nie było to pierwsze pokolenie ludzi gotowych dla idei zabijać innych? I niestety ten cały współczesny terroryzm można chyba wywodzić od Narodnej Woli... Narodnicy byli szlachetni i romantyczni, ale dzisiejsza wiedza o terrorystach mąci nam ich idealistyczny obraz.

Zwłaszcza że i tak nie ugrali wiele. Po tylu nieudanych zamachach na cara...

KRALL: No, jeden niestety im się udał. Na dodatek każda z tych spraw kończyła się fatalnie: za cara pogromami, za Lenina krwawym Czerwonym Terrorem, aresztowanie zamachowców było zawsze pretekstem do czegoś gorszego. Widzę, że pani też ma z nimi problem, pani Justyno?

Mam problem.

KRALL: My tych ludzi rozumiemy, ale może nie trzeba ich za dobrze rozumieć?

Cóż, o Fani Kapłan ani o Hesi Helfman nie uczą na lekcjach historii.

KRALL: Kłopot jest zwłaszcza z Hesią. Nie ma materiałów - najlepsze źródło wiedzy o zamachu na Aleksandra II to periodyk "Byłoje". W osiemnastym roku, po rewolucji, wyszedł specjalny numer poświęcony zamachowi i były tam wspomnienia ludzi, którzy jeszcze pamiętali tamte wydarzenia. Był też udokumentowany proces zamachowców i na przykład dozorca Siergiejew mówi w naszym scenariuszu słowami z protokołów sprawy sądowej. Trochę to przetworzyłam, ale postać, zdarzenia, no i język - wszystko jest autentyczne. Jan Kucharzewski też jest dobrym źródłem, jego Terroryści. Scena palenia ponczu jest od niego, też zresztą wzięta z "Byłoje", ale tego akurat numeru nie miałam. Dużo numerów "Byłoje" jest w Bibliotece Narodowej, więc jeśli pani chce, może się pani w nich pogrążyć.

Byłam w bibliotece i wciągnęły mnie losy innej bohaterki scenariusza, czyli Marii Leszczyńskiej-Ejzen, o której napisała pani opowiadanie "Spis rzeczy".

KRALL: To była moja najbliższa przyjaciółka. Kiedy jadę przez podwarszawskie Marki, zawsze myślę o Marysi - w tych właśnie okolicach obie z matką tułały się i żebrały podczas okupacji. A wie pani, że ta gliniana laleczka bez nóg, która pomogła jej przetrwać tułaczkę, jest teraz eksponatem w Yad Vashem?

Widziałam ją na ilustracji w zbiorze "Dzieci Holokaustu mówią", wygląda jak jakiś etruski posążek.

KRALL: Byłam naprawdę zgorszona - nawet nie tym, że Marysia oddała swoją laleczkę do muzeum, bo to jeszcze można zrozumieć, ale że zgodziła się wziąć w zamian nową, piękną lalkę z rękami, nogami, warkoczami, taką hożą żołnierkę z kibucu. Marysia mieszkała w betonowym bloku na Ochocie wśród pięknych przedwojennych przedmiotów, bo ludzie oddali rodzinie Leszczyńskich-Ejzenów to, co dostali na przechowanie w czasie wojny. I zaraz po rozstaniu z laleczką zaczęła w tym mieszkaniu chorować. Miała okropne bóle głowy, nie wiadomo było, co się dzieje. Mówiła mi "Popatrz, nikt nie wie, co mi jest, a mojej laleczki przy mnie nie ma". Zaproponowałam, że zadzwonię do Yad Vashem i wypożyczę laleczkę na jakiś czas, ale się uparła, że nie wypada. Przeszła dwie operacje mózgu, po których nie obudziła się. Córka włożyła jej zdjęcie laleczki do trumny.

Czwarta bohaterka to Simone Weil. Skąd taka dziwna konfiguracja

DYLEWSKA: Jak wiadomo z pism pitagorejskich, liczba jeden jest liczbą Boga. Hesia Helfman urodziła się w tysiąc osiemset pięćdziesiątym drugim roku, a równo dziewiętnaście lat po niej rodzi się Róża Luksemburg (jeden plus dziewięć to dziesięć, czyli jeden i zero, co daje jedynkę). Dziewiętnaście lat później przychodzi na świat Fania Kapłan, za kolejne dziewiętnaścia- Simone Weil. Tylko Maria Ejzen nie wpisuje się w ten ciąg, za to jej rodzinny Konin i Reczyca, miasto Fani, od dwa tysiące dziewiątego roku są miastami zaprzyjaźnionymi. Dwa tysiące dziewięć, w sumie jedenastka, daje dwie jedynki... Mam wrażenie, że odnajdujemy niewidzialne mosty istniejące w czasie a te mosty prowadzą ku czemuś ważnemu dla nas współczesnych. I takie odkrycia mnie cieszą, bo wydaje mi się, pani Haniu, że jesteśmy na właściwym tropie.

KRALL: Zaczynam się bać pani Joli. Nie wiedziałam o Reczycy i Koninie! A ta Reczyca Fani jest na mapie bardzo niedaleko Mozyrza, skąd pochodziła Hesia. Jest i Prypeć i już Polska jest, więc to się wszystko działo prawie u nas, pod bokiem.

Zaczyna się to zagęszczać...

KRALL: A jeszcze pani powiem, że podobnie jak w reportażu jedna historia ciągnęła za sobą następne. Gdy zaczęłyśmy rozmawiać o Fani, nie wiedziałyśmy nic o Hesi. W ślad za nimi przyszła do nas Simone Weil. Jeszcze jedna zgorączkowana.

Postać, przyznam, nieco irytująca.

KRALL: Prawda? Wie pani, że ona naprawdę chciała zostać zrzucona na spadochronie do okupowanej Francji? Z jej oczami, z jej bólami głowy - bo i ją, jak Marysię, nękały okropne bóle. A w czterdziestym drugim roku - u nas to jest Umschlagplatz i Treblinka - czeka z rodziną w Casablance na statek do Ameryki. Obok w porcie kiwają się w modlitwie chasydzi, i ona się z nich śmieje. Ktoś potem bezlitośnie skomentował: śmiała się, głupia. Odwiedzała mieszkańców Haarlemu, dzieciom na statku czytała "Antygonę", wszystkim współczuła i chciała pomagać, tylko nigdy nie poświęciła jednego słowa temu, co działo się tu, u nas. Nie mogę pojąć, jak kobieta tak inteligentna, wrażliwa i nadwrażliwa mogła mieć tak głuche, nieczułe anteny na świat. Może ona je niewłaściwie ustawiła Dlatego właśnie posadziłam ją obok Marysi, żeby czegoś się dowiedziała wreszcie.

W scenariuszu pada kilka razy pytanie o porozumiewanie się z Bogiem.

Weil chyba uważała, że się porozumiewa?

KRALL: Tak, tylko co z tego? Podobnie jak Hannah Arendt w "Eichmannie w Jerozolimie": wszystko przeczytały, a czegoś ważnego nie mogły zrozumieć.

DYLEWSKA: Zupełnie inaczej niż Fania i Hesia.

A czy Fania i Hesia nie były po prostu narzędziami w męskich rękach?

KRALL: Nie, przecież Hesia uciekła z domu w przeddzień własnego ślubu, więc chodziło jej raczej o wyzwolenie się spod męskiej władzy. Dla dziewcząt z ortodoksyjnych żydowskich rodzin działalność polityczna bywała jedyną ucieczką od tradycji, od tych narzeczonych, których nie wolno było widzieć przed ślubem. Prawda, że później pojawił się ten Kołodkiewicz, olbrzymi i kudłaty, który został ojcem jej dziecka. Ale namiętność była tu wtórna wobec sprawy. Z Fanią było zresztą podobnie. Zbuntowała się - i przeciw własnemu ojcu, i przeciw władzy w osobie kijowskiego gubernatora. Ktoś napisał, że jej strzały były wewnątrzbolszewickim spiskiem wymierzonym w Lenina, że dowodził tym spiskiem Swierdłow. Fania byłaby wtedy rzeczywiście narzędziem w męskich rękach, ale my z panią Jolą w to nie wierzymy.

Naprawdę Fania miała romans z Dymitrem Uljanowem, bratem Lenina?

KRALL: Tak mówią. Dymitr nie był zamieszany w żaden spisek, jego sławny brat uważał go za idiotę. Lubił życie, lubił kobiety, był lekarzem zdrojowym na Krymie, gdzie przywożono dla podratowania zdrowia katorżnice z zesłania. Stąd pogłoski, że coś ich łączyło.

I sprzedała szal, żeby przed nocą z mężczyzną kupić pachnące mydełko?

DYLEWSKA: Oczywiście, wszystko to prawda. Podobnie jak to, że aresztowano ją w białym kapeluszu i że miała przy sobie jednego rubla. Takie szczegóły pieczołowicie zapisywano podczas rewizji. Hans miał w swoim ogromnym archiwum wydaną w Rosji, w tym krótkim czasie gdy otwarto archiwa, książkę zawierającą zbiór akt z procesu Fani.

KRALL: Tak, Hans ofiarnie oglądał z nami filmy, które chcemy wykorzystać, niedobre zresztą: "Lenina w Październiku" czy "Zofię Perowską" o zamachu na cara, i tłumaczył nam różne zawiłości historyczne.

"Zofię" wyświetlano w Polsce?

DYLEWSKA: Bardzo krótko i bez sukcesu. Poruszająca była tam głównie scena egzekucji spiskowców, taki teatr śmierci.

Ciekawe, w jakiej konwencji sfilmowałaby pani "Zgorączkowane". Niedawno podziwiałam pani zdjęcia do "Pokotu", ale ten film byłby może bliższy w stylu do "Po-lin"?

DYLEWSKA: Ten scenariusz wymaga stworzenia osobnego języka filmowego

z pogranicza filmu fabularnego i dokumentalnego. I dramaturgii, która uniesie ciężar jego niełatwej czasoprzestrzeni. Niezłym punktem wyjścia może być minimalizm neorealistów. Francuski reżyser i teoretyk Jean Epstein powiedział, że nie wiemy tego wszystkiego, czego nie wiemy o kinie. On to powiedział kilkadziesiąt lat temu, ale jego słowa są nadal aktualne, tylko my przestaliśmy doceniać film jako źródło poznania po tym, jak wielkie kino autorskie ustąpiło przed kinem popularnym. Współczesny film dokumentalny bardziej niż fabularny zdaje się o słowach Epsteina pamiętać. Mnie ogromnie interesują ciągle nieodkryte możliwości kamery, która jest urządzeniem technicznym, zbiorem soczewek i metalu, ale zarazem właśnie czymś (kimś?) przenikającym rzeczywistość i widzącym lepiej i więcej niż ludzkie oko. Może zobaczyć to, co dla naszych oczu jest niewidzialne... I jeszcze umie utrwalać czas. Ocalać dla wieczności

KRALL: Oko Boga. Kamera pani Joli jest czymś takim.

Dlatego pań scenariusz jest wielowarstwowy: obrazy otwierają się na obrazy...

DYLEWSKA: Właśnie. Chodzi o warstwy czasowe i o mosty pomiędzy

nimi Nie chciałabym wyjść na wariatkę, ale przeżyłam doświadczenie wskazujące na to, że kino jest czymś wyczuwalnym nie tylko dla nas obecnych, ale również dla umarłych. W latach dziewięćdziesiątych zaczęłam robić dla dużego międzynarodowego producenta film dokumentalny o dzieciach w Zagładzie. To miał być taki found footage, więc jeździłam po świecie i szukałam w archiwach filmowych dokumentów (wtedy też, przypadkiem, znalazłam w Yad Vashem materiały do Po-lin). Praca nad tym filmem zajęła mi kilka lat, ucierpiał na tym dość mocno rozwój mojej pracy operatorskiej. Na etapie montażu okazało się jednak, że dla producenta moja wersja była zbyt osobista, nie był zadowolony z efektu - ostateczne decyzje podjęła Marion Wiesel. I kiedy siedziałam w łódzkiej montażowni taka zgnębiona, bezsilna, a zarazem związana z tym materiałem tak mocno, że nie mogłam już robić niczego innego, zaprzyjaźniony reżyser zabrał mnie do jasnowidza. Pamiętam, to była taka niedoświetlona piwnica w kamienicy na Narutowicza, siadam w półmroku na fotelu, a jasnowidz krąży wokół mnie. I pyta: "Co to był za wypadek? Czy rozbił się szkolny autobus? Czy pani jest nauczycielką? Pani ocalała, ale wszyscy zginęli, widzę dookoła pani same martwe dzieci". Mówię, że przychodzę z montażowni i czym się tam zajmuję, na co on: "Wszystko rozumiem. Trzeba je odprawić do światła".

I zrobił coś takiego, że po chwili odetchnęłam pełną piersią. Mój brat Ryszard, który mnie bardzo dobrze znał, wyczuł już przez telefon, że coś się wydarzyło, że brzmię inaczej. A potem do mnie dotarło, że zrobiłam ten film nie dla żywych, tylko właśnie dla nich, dla tych dzieci. "Nie wiemy wszystkiego tego, czego nie wiemy o kinie"

I podobnie było ze "Zgorączkowanymi..." ?

DYLEWSKA: Trochę tak, bo spójrzcie: ani Fania, ani Hesia nie mają swoich grobów. Mniej więcej wiemy, że Fanię pochowano pod murami Kremla tam, gdzie płonie wieczny ogień, ale dokładnego miejsca nie znamy, a Hesia zmarła w petersburskim więzieniu, gdzie pozacierano po niej wszelkie ślady. W pewnym sensie nasz film może być dla nich rodzajem grobu, może uspokojenia? Mam taką nadzieję.

Intryguje mnie na koniec, do kogo należy w scenariuszu kobiecy głos komentarza.

DYLEWSKA: To przecież pani, pani Haniu.

KRALL: Skądże znowu. To pani, pani Jolu, stoi za kamerą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji