Artykuły

Lalkoczłekoupiory

Na początek kabaretowa groza niczym cytacik z "Ewa chce spać". Umowna, bo miasto kusi światłami niedalekiego deptaka, a w podwórzu przy ulicy Menniczej peerelowskie mury wciąż jak scenografia do filmu Chmielewskiego. Odziany na czarno mężczyzna o pociągłym wzroście i wysokiej twarzy - jak mawiał Jan Kobuszewski - z latarnią w dłoni uchyla drzwi Arki.

Tajemnicy zrazu nie ma. Raczej mikroklimat poczekalni. Publiczność kartkująca wątłe listki programu. Wrażenie estetycznej otchłani, w której utknęło foyer. Strome schodki na półpiętro. Niemal prywatna kuchnia-gabinet. Wieszak na palta, plakaty na nieco skrofulicznych ścianach. Ot, ubogi wrocławski off teatralny.

Trochę szeptów, namów, powitań, bo w drzwiach pojawił się Edwin Petrykat, aktor Teatru Polskiego, grywający na niedalekiej scenie kameralnej - rzut beretem przez ciemny, grudniowy placyk. Wodzirej w czerni muska melonik, unosi latarnię i szarmancko prowadzi widzów wąskimi schodkami ku nietypowej widowni - podesty ułożone w kilka stopni, wyściełane czerwonymi poduszkami, mieszczą kilkanaście, może trochę ponad dwadzieścia osób. Światła gryzą w oczy, bo to mocne reflektory zawieszone na ścianach. Cisza z trudem przebija szepty, wreszcie sala gaśnie. Kolejny znak latarnią. Słychać sugestywną, rytmiczną muzykę.

Z boku ciemnego kubu sceny wchodzą dwaj MC - w czerni - niczym cytaty z obrazów Magritte'a. Tylko kantorowskie twarze-maski obnoszą wyraziście, realnie. Krok za krokiem wydeptują swoje ścieżki, jakby nakręceni sprężyną, która traci moc. Powtarzają mantry opisujące wątłe zdarzenia - ktoś utknął obok drzwi, ktoś otwiera okno - i opowiadają przestrzeń. Wnosząc krzesło po krześle, ustawiają z nich swoiste stalle. To obraz pierwszy.

Wyciszenie, zaciekawienie, świadomość przygotowania miejsca dla widzów, może przechodniów. Obraz drugi, dynamiczny - niezwykle witalna, choć to nieadekwatne określenie, lepiej: mechanicznie nadpobudliwa, zarazem zmysłowo piękna baletnica (Agata Obłąkowska-Woubishet) niby zdjęta niewidzialną dłonią z wieczka pozytywki. Zaplątana w groteskowe pas de deux fanki czystości domowej. Perfekcyjna ikona - pani domu bądź super sprawny android.

Miłośniczka sterylności podłóg i bezbakteryjnych bytów toaletowych. Bohaterka mikrobiologicznego horroru. Jej ciało okryte klasycznym kostiumem baleriny tańcząc-fitnesując, wibruje w mroku szaleństwem niemal wypluwanych sloganów i niemożnością zdarcia z ciała kostiumu z łabędzich tiuli. Kiedy wreszcie upada w konwulsjach, zmienia się w ludzkie truchło - dyszące zmęczeniem, szaleństwem, gwałtem stereotypów i konwencji.

Obraz trzeci to gromada włóczęgów. Okutani worami niczym pokutnicy przedzierają się spomiędzy widzów, kuśtykają po kilku schodkach ku scenie. Jakby schodzili z obrazu Breughla. Żebraczki i żebracy, włóczędzy, a może jurodiwi - snują swą mrukliwą pieśń o odrzuceniu i miłości, o głodzie uczuć i porażającej klątwie odmienności, którą wnoszą na plecach niczym garb. Tym garbem są lalki - każde z nich dźwiga na plecach czarnego stwora o ludzkiej postaci.

Obraz czwarty zaświadczany prawdą rodzinnej opowieści aż przez trzy Gelsominy (Agata Obłąkowska-Woubishet, Joanna Gierdal, Teresa Trudzik) to jedyna epicka narracja w spektaklu. Słuchamy traumatycznego monologu o głupiej Helce - kazirodczo gwałconej przez mężczyzn, poniewieranej za odmienność i szkaradzieństwo. Ta inna, obca, lecz boleśnie swoja kobieta-niekobieta staje się kozłem ofiarnym - to przez nią następuje odkupienie sparszywienia, obojętności, życia w kłamstwie rodu. Jej ofiara - kiedy ginie wdeptana, wkatowana w gnój - nikomu i niczemu właściwie nie służy. Martwa Helka staje się nieistnieniem, zapomnieniem, wyrzutem sumienia, ale raczej tych, którzy słuchają-oglądają opowieści Gelsomin niż sprawców zła.

Jest w tym niespójnym dramaturgicznie kolażu emocji i perswazji kilka scen niezwykłych. Jest kilka prawd, które rozdzielone wyraźniej kostiumami i muzyką mogłyby być kanwą ekscytujących teatralnych etiud. Scalone tylko kosmiczną muzyką i nieco surrealnym ruchem nie sklejają się w logiczną narrację. Dlatego uważam "Statek szaleńców" za spektakl swoiście wygooglany - reżyserka łączy w nim kilka tekstowych i obrazkowych "linków", które jednak nie utworzyły, bądźmy nowocześni, "e-spektaklu".

Teatr, o którym marzę, wymaga zamysłu i ciągłości, inaczej zmienia się w kolekcję nieprzekonujących interludiów. Nawet jeśli są to interludia fascynujące jak scena transformowania przez wspomnianych MC baleriny - wniesiona na krzesło niczym manekin, odarta z kostiumu, cudownie, gombrowiczowsko półnaga zostaje obleczona w żebracze szmaty, bo w jej świecie nie ma piedestałów, jest szaleństwo i porzucenie.

Urocza zda się pieśń dziadowska odgrywana przez okutanych szmatami-tunikami kilkoro lalkoczłekoupiorów. Cóż z tego, skoro nie wierzę ani jednemu słowu. Pozornie zastraszani, tresowani, poniewierani przez seksowną Psuj Zabawę w czarnym kombinezonie (Beata Lech Kubańska), wyrzekający na ponury los Niedoróbek (Alicja Idasiak), Niedojd (Anna Rzempołuch) i Nieudałków (Andrzej Kusiak i Marek Trociński), są tak sprawni aktorsko i tak ludzko zachwycający, że - widząc ów rozdźwięk sprawności i deklamacji o niepełnosprawności - wspomniałem czasy szkolnych akademii ku czci.

Fanom skandali medialnych z pewnością spodoba się piramida krzeseł zestawionych w krzyż, na którym ginie Gelsomina-Helka. Kolekcjonerów zmysłowości zachwycą bose stopy aktorów żyjące w tej przestrzeni mroku i światła własnym życiem. Koneserów piękna kobiecego ciała olśnią ekscytująco drżące biusty. Miłośników teatru grozy porwie mrok męskich postaci. Każdy zatem dostanie tu coś do smakowania. Na katharsis czy choćby głęboką zadumę przyjdzie jednak poczekać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji