Artykuły

Do wszystkich diabłów

Ewa Obrębowska-Piasecka w swej recenzji spektaklu Pawła Malickiego "Hello, Stranger!" Polskiego Teatru Tańca dla teatralnego.pl napisała, że czeka na reżysera. Chciałbym sparafrazować jej wypowiedź w odniesieniu do Diabła Radosława Rychcika i napisać, że czekam na scenarzystę.

Jak dumnie głosi folder reklamowy, tekst dla najnowszego spektaklu wystawianego na dużej scenie Teatru Współczesnego w Szczecinie przygotował Radosław Rychcik, pełniąc tym samym podwójną rolę - scenarzysty-dramaturga i reżysera. Niestety do jego pracy jako scenarzysty wkradł się zbyt duży chaos i, co znacznie gorsze, wyraźna przypadkowość.

Koncepcja spektaklu oparta została na pomyśle stworzenia na teatralnej scenie kolażu obrazów kinowych. Rychcik korzystając z mniej lub bardziej utartych klisz filmowych, zastanawia się nad istotą zła. Niestety aby móc wyłapać wszystkie cytaty i sensy zawarte w spektaklu, trzeba być prawdziwym kinomaniakiem. W przeciwnym razie konieczne wydaje się skorzystanie z "A.I. Sztucznej inteligencji", żeby zrozumieć przygotowany przez reżysera i scenarzystę w jednej osobie tekst.

W moim przekonaniu pomysł Rychcika, żeby stworzyć w teatrze nie spójny scenariusz, tylko "mozaikę okołofilmową", dodatkowo wpłynął na scenariuszowe braki spektaklu. Powybierane na chybił trafił cytaty zostają rażąco wyrwane z kontekstu. Dobrym przykładem jest fragment z "Pianistki" Elfriede Jelinek, której filmowej adaptacji z ogromnym sukcesem podjął się Michael Haneke. Wybranie najbardziej wyuzdanych i sprośnych fragmentów z prozy Jelinek ogołaca jej bogactwo, stawiając ją niemal na równi z licznymi grafomanami z dziedziny literackiej erotyki. Bez precyzyjnie zarysowanego przez Jelinek kontekstu, w którym bohaterka "Pianistki" wypowiada takie a nie inne słowa, widz całkowicie traci znaczenie i głębszy sens danego cytatu.

Odniosłem wrażenie, że scenariusz tego przedstawienia opiera się tylko i wyłącznie na tych momentach, które w historii kina zapisały się jako wysoce skandaliczne lub zostały owiane szumem medialnym. Dość dobrze ilustruje ten zamysł wykorzystanie postaci Danny'ego Torrance'a (Juliusz Wijas) ze "Lśnienia" Stanleya Kubricka. Najmłodszy aktor w obsadzie spektaklu został ubrany na wzór swojego filmowego odpowiednika, czyli w sweter z obrazkiem statku kosmicznego podpisanym "Apollo". Powszechnie znany (choć i często zapomniany) jest wiążący się z tym filmowym kostiumem mit, mocno zresztą nagłośniony przez media: podobno Kubrick miał tym swetrem sugerować sfałszowanie informacji o pierwszym lądowaniu i słynnych pierwszych krokach człowieka na Księżycu. Tylko kto dziś o tym pamięta? Kto prawidłowo odczyta tę aluzję? Kinomaniacy, wielbiciele Kubricka i Nicholsona - do teatru! A reszta widzów ryzykuje zagubienie się w licznych tego typu aluzjach, odniesieniach i skojarzeniach.

Odchodząc od newralgicznej dla oceny tego spektaklu kwestii - roli scenariusza, warto skupić się na jego widowiskowym aspekcie, bo ten jest już dużo ciekawszy. Za główny matecznik filmowego przemysłu uchodzą Stany Zjednoczone i to ten właśnie kraj często jest z filmem kojarzony czy wręcz utożsamiany. I właśnie ten kontekst został świetnie uruchomiony w przedstawieniu Rychcika, a to dzięki scenografii. Scenę wypełniały "amerykańskie pocztówki" z przeciętnego życia w przeciętnym amerykańskim mieście. Widz mógł zobaczyć na scenie: kanapę, na której Amerykanie podobno tak chętnie przesiadują; lodówkę z mlekiem w butelkach, które Amerykanom wciąż dostarcza mleczarz; a ponadto pączki z dziurką, którymi tak chętnie zajadają się nie tylko absolwenci Akademii Policyjnej, oraz głowę jelenia, który zapewne został ustrzelony z powszechnie posiadanej w Stanach Zjednoczonych (i użytej również w spektaklu) broni palnej; wreszcie mamy tutaj synonim amerykańskiej (a w ślad za Ameryką ogólnoświatowej) przeciętności - plastikowe krzesło ogrodowe.

Efekty pracy scenografki, Anny-Marii Karczmarskiej szybko powinny uzmysłowić reżyserowi, że przekładanie języka filmowego na język teatru to zadanie "Z piekła rodem" i dużo łatwiej dokonać tego w warstwie wizualnej niż narracyjnej. Karczmarska przywołała wizerunek typowego miejsca z amerykańskiej prowincji, "Gdzie diabeł mówi dobranoc" przy użyciu teatralnych elementów scenografii oraz rekwizytów, a dzięki temu widz bez problemu mógł uruchomić w swej wyobraźni napływ wielu filmowych obrazów. Rychcik natomiast zaproponował widzowi teatralno-filmową kalkomanię w skali jeden do jednego, gdzie odniesieniem dla danej kwestii teatralnej miał być określony film (lub fragment filmu), którego widz nie musiał przecież znać, przez co ucierpiała klarowność wielu scen spektaklu.

Anna-Maria Karczmarska niczym "Superwoman" uratowała szczeciński spektakl, występując w potrójnej roli scenografki, projektantki kostiumów i reżyserki światła. Spodobał mi się szczególnie jej pomysł na kostiumy dla trzech Egzorcystów (Tomasz Nosiński, Adam Kuzycz-Berezowski, Michał Lewandowski), którzy pełnili w spektaklu rolę narratorów i niczym "Śpiewak jazzbandu" wprowadzili widza w mroczną, filmową atmosferę. Początkowo ubrani w ciemne garnitury, białe koszule i kontrastujące z nimi czarne koloratki odprawili modlitwę dziękczynną za spektakl, świetnie przy tym powtarzając gesty księży w kościele. Zabieg ten dość łatwo można było powiązać z postawą Amerykanów z rozległego terenu "Bible Belt", którzy dziękują Bogu niemal wszędzie i za wszystko. Sceniczny wygląd "Egzorcystów" (czarne koloratki na tle białych koszul) skojarzył mi się jednocześnie z dawnym filmowym negatywem, gdzie białe było czarne, a czarne - białe. Ich kostiumy naprawdę świetnie "zagrały". Po jednym, prostym geście Egzorcystów - założeniu białych rękawiczek - ich stroje zaczęły przywodzić na myśl męską wersję "Tria z Belleville", a siłę filmowych skojarzeń potęgowała jeszcze zaciągnięta bordowa kurtyna oraz mikrofon, przy którym zapewne zaśpiewałby niejeden "Błękitny anioł". W takiej oprawie widz zapoznał się z tematem przewodnim spektaklu, czyli istotą zła. Warto dodać, że rozpięta koloratka w trakcie spektaklu świetnie zastąpiła muchę od garnituru, co jest jeszcze jednym dowodem, że pomysł Karczmarskiej na kostiumy był dobrze przemyślany.

Jednak najwspanialszy efekt jej pracy to moim zdaniem charakteryzacja Regan (Grażyna Madej), wyglądającej jak ucieleśnienie "Laleczki Chucky", która właśnie przeszła "Ezgorcyzmy Emily Rose". W białej, kusej koszuli nocnej, z mocno natapirowanymi włosami, początkowo kasztanowymi, później przefarbowanymi na zielono, z trupio-siną cerą, naznaczoną procesem gnicia i mocno sczerniałymi zębami Madej wyglądała nieco przerażająco, ale i komicznie zarazem, przez co dość łatwo potrafiła zjednać sobie widza. Najmniej podobała mi się charakteryzacja Lelanda Palmera (Grzegorz Młudzik), ponieważ za bardzo przypominała mi polską, a nie amerykańską codzienność - Młudzika odziano w grube, wełniane skarpety i skórzane kapcie (zestaw obecny na każdym "góralskim stoisku" jak Polska długa i szeroka) oraz w ciepły wełniany szlafrok. Filmowy Kowalski-Smith zza wielkiej wody zapewne zamieniłby skarpety na gołe stopy, kapcie na japonki, a szlafrok na rozciągniętą koszulkę i sfatygowane szorty. Jednak poza tym drobnym szczegółem wygląd sceny i aktorów był niczym dobrze skrojony garnitur - świetnie pasował każdemu, kto się weń przyodział i potwierdził znaną powszechnie w filmowym światku tezę, że "Diabeł ubiera się u Prady".

Gdyby dalej bawić się w "Adwokata diabła" i bronić spektaklu Rychcika, to koniecznie trzeba podkreślić dobrą na ogół grę aktorów, którzy nie pozwolili, aby pozytywne wrażenie ze spektaklu "Przeminęło z wiatrem". Na przykład pojawienie się Boba (Arkadiusz Buszko) zdecydowanie przełamało nużącą już nieco monotonię wypowiadania tekstu przez innych aktorów. Zapowiadająca się od tego momentu "Gorączka sobotniej nocy" niestety dość szybko została obniżona. I nawet ulubieniec szczecińskiej widowni, wystylizowany na podstarzałą gwiazdę rocka, demonstrujący iście diaboliczne miny, nie powstrzymał powolnego, acz nieuchronnego zmierzania spektaklu Rychcika na dno, śladem "Titanica".

Obok charyzmatycznego Buszki przekonująco wypadli "Egzorcyści", którzy niczym "Wojownicze żółwie ninja" starali się (nieco po omacku) odnaleźć i posklejać związki pomiędzy poszczególnymi scenami. Najbardziej przypadli mi do gustu w początkowej scenie. Wyraźnie widać było dobre zgranie tej trójki aktorów o tak przecież różnej aparycji scenicznej; dzięki temu przywodzili oni na myśl amerykańskie jazzowe tria, tak często portretowane w złotej erze Hollywood. Nosiński, Kuzycz-Berezowski i Lewandowski z pełną powagą witali widzów zmierzających po schodach do sali Teatru Współczesnego, dzięki czemu od samego początku narzucili spektaklowi klimat mrocznych filmów Davida Lyncha, który zdecydowanie patronował wizji reżysera. Wydaje się, że właśnie świetne zgranie trzech "Egzorcystów" pozwoliło na przywołanie mrocznej, a zarazem nieco groteskowej lynchowej atmosfery znanej z takich dzieł, jak: "Blue Velvet", "Zagubiona autostrada", "Mulholland Drive" czy przede wszystkim "Twin Peaks. Ogniu krocz za mną". (Fraza podtytułu tego ostatniego funkcjonowała w spektaklu jak refren, pojawiając się od czasu do czasu w kwestiach wypowiadanych przez poszczególnych aktorów).

Chciałbym wreszcie napisać o kimś, kto sprawił, że poczułem się jak "Absolwent". Tą osobą była Grażyna Madej. Postać dwunastoletniej Regan zagrana jest przez nią brawurowo, przy czym - jak już wspomniałem - bardzo jej tu pomogła charakteryzacja. Madej była diabolicznie wręcz uwodzicielska mimo zdecydowanie odstraszającego wizerunku nasuwającego na myśl "Rodzinę Addamsów". Zupełnie nie przeszkadzał mi potok mało istotnych słów, które wypowiadała. Aktorka w roli dziecka-zombie "wycięła ze sceny" pozostałych wykonawców niczym "Teksańska piła mechaniczna" - do bólu wiarygodna była nawet wtedy, gdy z przewrotną "naiwnością" opowiadała, że jest chora na raka. A wszystko to wyprawiała na scenie odziana w nieautentyczny, groteskowo-jarmarczny kostium jakby gotowy do użycia w wieczór Halloween.

Pozostaje pytanie: jaki morał płynie z tej bajki? Wydaje się, że reżyser zestawiając postaci budzące grozę z tymi amerykańsko-przeciętnymi i codziennymi, miał na celu pokazanie, że zło może czaić się wszędzie. Diabłem w tym wypadku może być każdy - zarówno ojciec mówiący córce, że jest brzydka, jak i ten, który ją morduje. Takich "diabłów" obecnych na szczecińskiej scenie widz doszuka się wielu: Sarah Palmer (Iwona Kowalska) jako matka popadająca w obłęd po utracie dziecka; narkotyzująca swoją nieletnią siostrę Laura Palmer (Joanna Matuszak, która na szczęście bardziej przypominała mi muzę Davida Lyncha - Laurę Dern niż filmową Laurę Palmer - Sheryl Lee); Bob (Arkadiusz Buszko), który w zamian za cukierki zbyt nachalnie chce zbliżyć się do dziecka; czy w końcu Danny (Juliusz Wijas), który umazany krwią, w podartych rajstopach obwieszcza matce, że właśnie upolował Indianina, po czym (nie oszczędzając widzów ani trochę) realizatorzy prezentują nam jego "łup" - powieszoną przy suficie za nogę kukłę.

Radosław Rychcik tworząc na scenie takie zestawienie postaci, zasugerował widzowi, że zło jest przeciętne, że jest tuż obok lub nawet, że jest po prostu całkiem w nas - w środku. Uczynił to jednak w sposób tak niestaranny, że spektakl staje się istnym "Requiem dla snu". Niejeden już próbował trawestować spuściznę takich gigantów jak Lynch czy Kubrick i mało komu się to udało. Niestety nie inaczej jest w przypadku "Diabła", który tak mocno przeładowany jest mało czytelnymi, dobrze zakamuflowanymi odniesieniami, że momentami przypomina "Koszmar z ulicy Wiązów". Wydaje się, że reżyser zapomniał o tym, iż jeśli spektakl nie jest oparty na ciągłej, spójnej narracji, to powinien posiadać chociaż jakiś leitmotiv, jakąś silną nić wiążącą poszczególne sceny. Niestety tak się nie stało i oglądając przedstawienie Rychcika, miałem od czasu do czasu mocno ugruntowane podejrzenie, że to, co widz aktualnie obserwuje, jest czytelne tylko dla scenarzysty-reżysera i jego najbliższych współpracowników. W moim przekonaniu odmieniane na wiele sposobów "M jak morderstwo" Laury Palmer wydaje się być nicią zbyt cienką, aby uczynić klarownym przekaz poszczególnych scen.

Reżyser próbował natomiast spiąć spektakl muzyczną klamrą: Egzorcyści we wprowadzeniu analizowali mianowicie pojęcie strachu, a scenę tę kończyła zaśpiewana przez nich piosenka "Shout" zespołu Tears For Fears. Natomiast w finale przedstawienia, gdy na scenie pozostał już tylko jeżdżący na rowerku Juliusz Wijas i gdy opadła kurtyna, aktor zszedł z czterokołowego pojazdu, a na kurtynie pojawiły się napisy nieznanej mi piosenki, w której bardzo silnie podkreślane było słowo "miłość". Siła wyśpiewanego w otwierającej spektakl piosence słowa shout (ang. krzyk) była równa sile akcentowania poszczególnych liter słowa love (ang. miłość) w piosence kończącej spektakl.

Stworzony w ten sposób nawias niestety mocno się rozjeżdża - po prostu dlatego, że słowa "piosenek-nawiasów" tego przedstawienia nijak się mają do scen, które rozgrywają się w jego środku.

Rychcik zdecydowanie zawiódł jako scenarzysta, natomiast jako reżyser spisał się całkiem nieźle. Tekst jest na siłę skandalizujący, bez wyraźnej linii łączącej całość niejednokrotnie zbyt monotonną. Widz znudzony paplaniną o tym, "Co nas kręci, co nas podnieca", wyrywa się czasem z letargu (lecz tylko na moment) przez to, że słyszy - mocno zresztą nadużywane i nachalnie akcentowane - ulubione słowa "Skandalisty Larry'ego Flynta" określające bieliznę i dookoła-majtkowe okolice.

Do kierowania zespołem, zbudowania mrocznej atmosfery na scenie, doboru obsady nie można mieć żadnego zastrzeżenia. Niestety forma to nie wszystko, gdy treść jest banalna. No i jakieś wyraźniejsze przesłanie też by się przydało.

P.S. Zbieżność z jakimikolwiek tytułami filmowymi jest całkowicie przypadkowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji