Artykuły

Teatralny mord na Gombrowiczu

"Iwona, księżniczka Burgunda" w reż. Marka Weiss-Grzesińskiego wyprodukowana przez Centrum Sztuki Studio na 49. Festiwalu Warszawska Jesień. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Nieudana premiera "Iwony, księżniczki Burgunda" w Teatrze Narodowym.

Jest w kryminalistyce oraz sądownictwie pewna zasada wyrażana dwiema łacińskimi sentencjami. Pierwsza mówi: "Cui bono", druga zaś "is fecit cui prodest", co na nasze przekłada się mniej więcej: Ten uczynił, kto na tym miał skorzystać. Przez sobotni wieczór spędzony na widowni Teatru Narodowego można było przypomnieć sobie oba te powiedzenia. Premiera "Iwony, księżniczki Burgunda" Zygmunta Krauzego skłania bowiem do ich zadania.

Czy na przeróbce filigranowej konstrukcji "Iwony..." skorzystał Witold Gombrowicz? Nie, Gombrowicz jest niewinny. Ociosania sztuki o ludziach "nie śmiesznych, ale postawionych w śmiesznych sytuacjach" - jak pisał o swoim dziele sam autor - podjął się kto inny. Już sam wybór scen ze sztuki, czyli komiksowy bryk z "Iwony..." nasuwa podejrzenia, a wzmacnia je niezła pamięć. Toż osiem lat temu w Starym Teatrze widzieliśmy już "Iwonę...", która okazała się być nowoczesną "Trędowatą".

Pierwszego podejrzanego już mamy - jest nim Grzegorz Jarzyna, autor adaptacji dramatu Gombrowicza, która skrojona została metodą stosowaną przez tego artystę już od blisko dekady. Żeby nie było nudno - ciachnięto z tekstu wszystkie smaczki i subtelności. Jarzyna jednak wydaje się być tylko wspólnikiem kompozytora. Z drugiej jednak strony - ta adaptacja "Iwony..." to już recydywa Grzegorza J.

Może więc na wystawieniu "Iwony..." z muzyką Krauzego zyskał sam kompozytor? Porzućmy ten trop, jest bowiem mylny. Zygmunt Krauze - jeden z najciekawszych kompozytorów starszej generacji, autor mający już na swoim koncie dzieła operowe - tym razem zaproponował muzykę, której grzechem nie jest nawet wtórność. Powrót do tradycji jest rzeczą chwalebną, o ile nie jest to powrót wynikający z bezsilności. To, że po wyjściu z teatru nie zanucimy ani jednej melodii, to już trudno. Nikt nam nie powiedział, że przyszliśmy na Mozarta. Muzyka stworzona przez Krauzego nie przystaje duchem do przewrotnego dzieła Gombrowicza. Jest niesłychanie "sieriozna" i tautologicznie ilustracyjna. Być może jedynym ustępstwem na rzecz słuchacza są tanga przypominające nieco kompozycje Astora Piazzoli.

Czy więc na prapremierze "Iwony" skorzystała Warszawska Jesień? Raczej nie. Na tym festiwalu prezentuje się muzykę wymagającą porzucenia dotychczasowych przyzwyczajeń. Muzyka Krauzego przypomina raczej słynną frazę inżyniera Mamonia z "Rejsu" - tę, że lubimy najbardziej to, co już znamy. Kompozytor i festiwal są więc niewinni. Na prapremierze "Iwony..." nie skorzystali.

Może więc skorzystał reżyser Marek Weiss-Grzesiński? Raczej nie. Wieczór w Teatrze Narodowym, chwilowo przemianowanym na operę, był zbiorem najgorszych sztamp. Tu już nawet nie chodzi o konwencję opery wyeksploatowaną tu aż zbyt dosłownie, lecz o fałsz bijący z tego ustawienia śpiewaków, sztuczne miny, gesty, w których celował zwłaszcza Piotr Łykowski - jakoandrogyniczny Cyryl przebierający łapkami i robiący demoniczne miny do złudzenia przypominał słynnego Don Pedra, szpiega z Krainy Deszczowców. Do dziś nie jest jasne, czemu król Ignacy w drugiej części opery wykonuje na scenie figury przywodzące na myśl ćwiczenia tai-chi. Nie wiadomo, skąd reżyserowi przyszedł do głowy pomysł, by słynna scena przyłapania królowej na czytaniu swych grafomańskich wierszydeł była tylko przygrywką do wychędożenia jej przez króla. Do niczego zresztą nie dochodzi, bowiem król gotowy do dzieła oświadcza nagle "umyj się naprzód", co przeczy Gombrowiczowi i nasuwa podejrzenia co do fatalnego stanu higieny dworu. Zdumienie budzi jednak scena poprzedzająca. Oto królowa śpiewając "nikt nie zna mego łona", zadziera kieckę, by zaskoczonym widzom zaprezentować czerwone majty. No cóż, teraz już prawie nikt nie zna tego łona. Bo cóż to jest 800 osób na widowni? Grzesiński jednak także był tylko wspólnikiem.

A jeśli skorzystał scenograf? Wiesław Olko wybudował w pierwszym akcie coś, co musiało zdumieć bywalców Narodowego. Oto bowiem wielka scena skurczyła się nagle do rozmiarów klitki M2. Zabudowano ją atrapą francuskiego ogrodu, a klomby udają pomalowane na zielono konstrukcje, które nawet z daleka wyglądają na piankobeton. Po tej gradami chodzą śpiewacy. Nie muszą zresztą zbyt wiele chodzić, bo wszystko rozgrywa się prawie na proscenium. Szpetota dekoracji jest tak porażająca, że chyba nawet scenograf zdał sobie z niej sprawę, i korzystając z przerwy w drugim akcie, zmienił ją na zgeometryzowaną dworską salę. Ze sceny Narodowego powiało wreszcie jakąś estetyką. Tylko szkoda, że kazano na nią czekać tak długo.

Może więc skorzystali na "Iwonie..." wykonawcy? Są poza podejrzeniem. Monika Lendzion jako Iza i Artur Ruciński, zdecydowanie najlepsi wokalnie i aktorsko w całym tym przedsięwzięciu, zwyczajnie wybronili się - choć zaciekła to była obrona wobec niesprzyjających okoliczności. Dariusz Machej, czyli król Ignacy, śpiewał partię, która sprawiała wrażenie, że nie jest napisana na jego głos (zdecydowanie za nisko), za to zaciekawienie wzbudzał kontratenor Piotr Łykowski - czekaliśmy bowiem, kiedy trafi we właściwy dźwięk.

Na "Iwonie..." Krauzego nie skorzystała sama Iwona, czyli Kinga Preis. Wybitną

aktorkę wykorzystano tym razem jako stojak do przestawiania z miejsca na miejsce. Nie była to niestety Iwona ze słynnej inscenizacji Hubnera sprzed niemal ćwierćwiecza ani nawet sponiewierana Iwona-Stefcia ze spektaklu Jarzyny.

Kto więc skorzystał na tym dziwnym przedsięwzięciu? Czy nie był to przypadkiem sam nowy dyrektor Opery Narodowej, czyli Janusz Pietkiewicz? On to bowiem w toaście po premierze zwierzył się z walki, którą stoczył, by ten tytuł wprowadzić wreszcie na polskie sceny. Z jego płomiennej przemowy wynikało, że złe poprzednie dyrekcje Teatru Wielkiego od ośmiu lat sabotowały wystawienie arcydzieła. Piękne projekty kulturalne "mogą być realizowane dopiero za jakiś czas, gdy niechętni ludzie - wraz ze zmianą politycznych wiatrów - odchodzą z niesłusznie im danych stanowisk", to z kolei fragment zeznań na piśmie złożonych przez dyrektora P. w programie przedstawienia. My oczywiście nie wiemy, co to za ludzie, zmiany wiatrów to nie nasza sprawa, my zajmujemy się kulturą, a nie meteorologią polityczną. Jeśli jednak ta "Iwona, księżniczka Burgunda" ma wyznaczać kierunek zmian w Teatrze Wielkim, przedłużamy abonament na kablówkę. We francuskim Mezzo co tydzień mamy świetną nowoczesną inscenizację operową. Krauzego-Jarzyny-Grzesińskiego na razie tam nie zapowiadają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji