Artykuły

Jako aktor lalkarz był mistrzem

Zmarł Aleksander Skowroński. Szóstego grudnia obchodziłby 85. urodziny. Był aktorem, którego nazwisko jest nierozerwalnie związane z gdańskim Teatrem Miniatura, był jego opoką.


Aleksander Skowroński karierę aktorską zaczynał jako Tańczący Chłopiec w sztuce „Kolorowe piosenki". Grał u najlepszych reżyserów i we wszystkich ważnych spektaklach Teatru Miniatura w Gdańsku. Ponieważ miał niespokojną naturę, któregoś dnia razem z Tadeuszem Słobodziankiem, Piotrem Tomaszukiem odszedł z Gdańska do teatru „Wierszalin". Zamieszkał w Supraślu.

Mając 73 lata został kaskaderem. Udowodnił, że na takie wyczyny nigdy nie jest za późno. Za skok z wieży został honorowym członkiem kaskaderów polskich.

-  Skoczyłem na poduszkę napompowaną powietrzem. Dubler czekał z boku, na wypadek gdybym się zawahał - opowiadał aktor.

Zagrał m.in. ojca komendanta policji w filmie „U Pana Boga w ogródku". Widzowie chętnie oglądali tryptyk filmowy Jacka Bromskiego. Chwalą wszystkie części („U Pana Boga za piecem", „U Pana Boga w ogródku", „U Pana Boga za miedzą"), jednak najwięcej listów przychodziło od wielbicieli drugiej części.


- Nie wiem, dlaczego - opowiadał przed laty Aleksander Skowroński. - Podobno ta część tryptyku jest najlżejsza i najdowcipniejsza, choć ja nie odnoszę takiego wrażenia.


Czasem przychodziły listy także do ojca komendanta, ogniomistrza Ignacego. - Kiedyś na Facebooku ktoś napisał do mnie „Panie Komendancie, krzyczysz pan, krzyczysz w niebo, krzycz pan na tych na dole" - opowiadał aktor.


Aleksander Skowroński zdradził, że aktorzy grający role proboszcza i komendanta z ostatniej części tryptyku - „U Pana Boga za miedzą" - tak weszli w swoje role, że Krzysztof Dzierma (ksiądz proboszcz) wita się z ludźmi: „Szczęść Boże", a Andrzejowi Bei Zaborskiemu (komendant) salutuje policja. - Mnie, na szczęście, nie każą gasić pożarów, może ze względu na wiek - żartował.


Ogniomistrza Ignacego lubili telewidzowie i kobiety. Tylko jemu filmowa bufetowa Halinka pokazywała biust. - Grałem zawsze... podnieconego erotomana. Gdy spotykam bufetową   Halinkę,   mówię: „Ach, żebym był młodszy, to bym z tobą jeszcze niejednego obertasa wyrżnął". Podobno podczas sceny, kiedy pełen ochoty wdrapuję się na bufet i wychylam, aby zobaczyć jej biust, ekipa za kamerą turlała się ze śmiechu - mówił.


Filmy, w których Aleksander Skowroński wystąpił, to m.in. „Czarodziej z Harlemu" (zagrał tam Wodzireja). Pojawił się też jako Grom w „Starej baśni" u Jerzego Hoffmana.

Królik w klatce po kanarku

- W „Bożej podszewce" zagrałem filozofa uciekiniera z Wilna, trochę nawiedzonego, kochającego zwierzęta, hodującego królika w klatce po  kanarku. Izabella Cywińska reżyserując tę scenę bardzo się śmiała - wspominał. - Lubiłem tę postać, choć była to tylko rola epizodyczna. Zagrał także u Agnieszki Holland w filmie, Janosik. Prawdziwa historia".

Kloszard i bimber

- Rola starego bacy w „ Janosiku" to była nie tylko ciekawa praca, piękne plenery, ale i postać jest hecna - opowiadał.


Natomiast w serialu „Plebania" był kloszardem, który mieszka w leśnym szałasie poza miastem, pędzi bimber, zbiera książki i handluje nimi. U Jerzego Łukaszewicza w filmie „Słoneczna włócznia" pojawił się jako kolorowy i bajkowy patron miasta. - Byłem jakby trochę wyjęty z baśni - wspominał. I przyznawał, że jako aktor lalkarz chętnie zagrałby jakiś epizod filmowy z marionetką.

Kwitły kasztany w maju

Aleksander Skowroński był gdańszczaninem od 1945 roku, gdy rodzina przyjechała na Wybrzeże.
-   Najpierw mieszkaliśmy w Sopocie naprzeciwko posterunku milicji. Było w miarę bezpiecznie. Potem ojciec znalazł mieszkanie  we Wrzeszczu na Jaśkowej Dolinie, najpiękniejszej ulicy w Trójmieście, wtedy z gazowymi latarniami i kasztanami, które tak pięknie kwitną w maju. Gdańsk był wówczas straszliwie zniszczony. Do podstawówki przy ulicy Dworcowej chodziłem po gruzach, w mieście zostało jeszcze wielu Niemców - wspominał.

Ponieważ po mamie odziedziczył zdolności artystyczne, uczył się tańca w słynnej szkole Janiny Jarzynówny-Sobczak i grał na trąbce w młodzieżowej orkiestrze. Przyszłość zapowiadała się kolorowa. Tak to wspomina: - Chciałem zostać dziennikarzem i rozpocząłem studia na Uniwersytecie Warszawskim. Niestety, ojciec (podczas tego samego rejsu, co kapitan Batorego Jan Ćwikliński) został na Zachodzie. Był rok 1953. - Natychmiast wyrzucono mnie
z uczelni. Żadna inna nie chciała mnie przyjąć, tylko Szkoła Aktorska w Krakowie zgodziła się, abym rozpoczął naukę na wydziale lalkarskim. W 1956 roku nadeszła odwilż. Do kraju wrócił ojciec, a świeżo upieczonemu aktorowi pracę w gdańskim Teatrze Rapsodycznym zaproponował dyrektor Walerian Lachnitt, ale wkrótce do teatru lalkowego (późniejszej Miniatury) ściągnął go słynny scenograf i dyrektor Teatru Lalek Ali Bunsch. Z Miniaturą Aleksander Skowroński zwiedził całą Europę, grając wiele ciekawych ról.


Frytki na srebrnej tacy

W tym teatrze zadebiutował grając postać Melchiora w „Pastorałce" Schillera w reżyserii Natalii Gołębskiej.


- Kiedy po maturze przyszedłem do Miniatury jako adept, Żanu, tak go nazywali w teatrze, już tam był na dobre - wspomina aktor Ryszard Jaśniewicz. - Występowaliśmy w tym czasie razem w wielu przedstawieniach, w „Pastorałce" przypadła nam ta sama rola, Melchiora graliśmy na zmianę. Szybko zżyliśmy się, polubiliśmy. Także dlatego, że był kumplem mojego kuzyna. Obaj rządzili po trójmiejskich knajpach. Kochał życie i potrafił nim się cieszyć. Dowodem na to jest choćby opowieść sprzed lat, gdy odwiedził mnie w Krakowie, gdzie - już po przygodzie w Miniaturze - studiowałem w szkole teatralnej. Akademik na Warszawskiej, w jednym pokoju mieszkało nas trzech. Niedziela. Wcześnie rano, może ósma. Nagle, pukanie. Drzwi otwierają się, a tam...Żanu! Smoking, muszka, lakierki. Woła rozbawiony: - Zapraszam do Hotelu Francuskiego! Nie pytaliśmy po co, dlaczego tak wcześnie, czy ma może urodziny?


Błyskawicznie ubraliśmy się i wyruszyliśmy w miasto: wyelegantowany Żanu i my, studenci trochę wymięci. W restauracji u Francuza jakby na nas czekali. Żanu rozsiadł się i jak panisko rzucił do kelnera: „Pół litra żytniej i frytki! Na srebrnej tacy"! To wszystko. Dalej nie pamiętam... Nie wiem, może za dużo tej żytniej? Zgubiłem ciąg dalszy. Czy myśmy u Francuza zostali do nocy, czy do południa, czy do następnej wiosny? A może do sylwestra? Wtedy tam, czas się zatrzymał. Po wielu latach, chyba po trzydziestu, znów jestem w Krakowie u Francuza. Nie ma studentów ani Żanu. Nie podają już tam frytek na srebrnej tacy. Ani tym bardziej żytniej. Dzwonię do Żanego i pytam, skąd wtedy, w tym smokingu w Krakowie właściwie się wziął? A on zadziwiony: „No jak to! Przyjechałem na frytki do Francuza"! Ja swoje: - Przyjechałeś z Gdańska do Krakowa na frytki, ot tak sobie? On: „Ubrałem smoking, wypucowałem lakierki, wsiadłem w pociąg, rano byłem na miejscu". Wtedy mnie to nie zdziwiło, nic a nic. Nawet to, że jechał pociągiem przez całą Polskę, w smokingu i lakierkach, bez bagażu, jakby wracał z balu karnawałowego. Żanu zawsze chodził w lakierkach. Gdy jakiś czas temu opublikowałem to wspomnienie na blogu, Żanu wysłał komentarz: „To były chłopaki z lalkarską fantazją - dziś takich już nie ma...".

Do bólu perfekcyjny

- Poznałem go w 1979 roku, gdy grał w sztuce „Iwan carski syn, szare wilczysko", którą reżyserowałem - opowiada Konrad Szachnowski, reżyser i wieloletni dyrektor Teatru Miniatura. - Był to spektakl dosyć trudny dla aktorów, ponieważ animowali ogromne pacynki. Potem spotkaliśmy się, gdy reżyserowałem „Koziołka Matołka". Żanu grał główną rolę.


Miałem z nim pewien kłopot, był do bólu perfekcyjny. Bywał częstym gościem w pracowni, gdzie ulepszał lalki, którymi grał.

Swoją sztukę animacyjną próbował wspomóc jakimiś mechanizmami, różne rzeczy wymyślał, czasami świetne, czasami nie. Niestety, próbował tymi mechanizmami iść na skróty, ale skutecznie wybiłem mu to z głowy. Aleksander dosyć często u mnie grywał i miałem z nim wspaniały kontakt. Kiedy odszedł do Teatru Wierszalin, nasze drogi na jakiś czas się rozeszły, ale kiedy przeszedł na emeryturę, poprosiłem, żeby grywał w Miniaturze na umowę-zlecenie. Razem ze świętej pamięci Frankiem Grzegorzewskim, Jurkiem Nawojskim i Leszkiem Kowalskim stanowili silną grupę starszych aktorów. Dostali własną garderobę, gdzie kwitło życie towarzyskie. Panowie stanowili zgraną teatralną rodzinę. Nikt nie miał tam wstępu. Młodzież tam nie zaglądała, tylko jeden Jacek Gierczak miał prawo wstępu i ja, jako dyrektor. Aleksander Skowroński był niewątpliwie aktorem, którego nazwisko jest nierozerwalnie związane z Teatrem Miniatura, był jego opoką.

Mistrz i adeptka

- Znaliśmy się bardzo długo - mówi aktorka Jolanta Darewicz. - Podziwiałam go
za to, że w momencie, kiedy przeszedł na emeryturę, swoje życie zawodowe jeszcze bardziej podkręcił, wyruszając w drogę, jak prawdziwy aktor w dawnych czasach, z Piotrem Tomaszukiem przemierzał Polskę i świat. To niesamowite, jak ważny był dla niego teatr i właściwie, do końca jego dni najważniejszy w życiu, poza synem. W latach 80. pracowałam jako adeptka w Teatrze Miniatura, wielkim zaszczytem było wstąpienie do Związku Artystów Scen Polskich. Miałam ledwie 19 lat. Aleksander w tamtych czasach był przewodniczącym gdańskiego ZASP-u. Poręczył za mnie i dostałam legitymację. Wiele było spektakli, w których wspólnie zagraliśmy. Po raz pierwszy spotkaliśmy się na scenie w 1978 roku w „Diabelskich skrzypcach", w reżyserii Joanny Piekarskiej. W tamtych czasach istniała taka przepaść między młodym a starszym pokoleniem, że trudno było mówić o jakiejś przyjaźni, to była znajomość na zasadzie mistrz i uczeń. Po latach, gdy reżyserował spektakl „Brzydkie kaczątko", grałam w nim jedną z głównych ról. Po premierze zostałam obdarowana przez niego przepięknym naszyjnikiem. Bardzo się lubiliśmy, ponieważ był miłym kolegą, opiekuńczym i zawsze można było liczyć na jego dobre, dotyczące sceny rady. Jako aktor lalkarz był mistrzem. Patrzyłam z zachwytem na to, jak animował lalką, niewielu mu dorównywało.

Jego cały świat

- Znałem się z Aleksandrem od dnia, kiedy tylko przyszedłem do Miniatury - mówi aktor Andrzej Żak. - Wtedy zaczęliśmy wspólną pracę w sztuce „Turlajgroszek". Ja zdążyłem z „Turlajgroszkiem" pojechać dwa razy za granicę, ale Olek z tym spektaklem objechał cały świat. Wydaje mi się, że była to dla niego rola przełomowa. Wtedy odnalazł w sobie zupełnie innego aktora, powściągliwego, ale jednocześnie wyrazistego. Był oszczędny w geście, swoim przepięknym mocnym basem, który tak cudownie wykorzystywał - na warszawskich spotkaniach teatralnych zachwycił Bardiniego. Potem spotkaliśmy się w Wierszalinie, gdy robiłem zastępstwo w „Klątwie". Byliśmy z tym spektaklem na festiwalu w Edynburgu. Był aktorem charakterystycznym, z wyjątkowego pokolenia, pokolenia, którego już nie ma. Kilka lat temu spotkaliśmy się ponownie, gdy Mietek Abramowicz robił próbę czytaną „Dybuka". Z jednej strony siedział Olek Skowroński, z drugiej Ryszard Ronczewski, a między nimi ja i inni koledzy. To były cudowne, niezapomniane chwile, które zostaną w pamięci, a wiadomo, że ludzie żyją tak długo, jak długo się o nich pamięta. Myślę, że o Aleksandrze będziemy długo pamiętać, dlatego że zostawił wiele radości w sercach najmłodszych widzów, ale i w sercach dorosłych, do których też potrafił dotrzeć.

Aleksander Skowroński urodził się w Białymstoku. Występował m.in. w teatrach: Miniatura w Gdańsku, Teatrze Wierszalin w Supraślu, Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku oraz Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. W 2012 roku otrzymał nagrodę Henryka - to lalkowy Oscar. Ma go niewielu aktorów. Jest jednym z bohaterów książki „Gdańsk śladami znanych ludzi" Grażyny Antoniewicz i Gabrieli Pewińskiej.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji