Artykuły

Danuta Stenka: Szwajcarski rozdział

W czerwcu ubiegłego roku spakowała walizkę i przyjęła zaproszenie zuryskiego teatru Schauspielhaus. Nad Limmatem wystąpiła w dwóch przedstawieniach: monodramie Koncert życzeń i Wiśniowym sadzie, improwizacji według Antoniego Czechowa. I nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nie mówi po niemiecku i nigdy się tego języka nie uczyła. Rozmawia Marzena Mikosz w Tygodniku Angora.


- Jesteś domatorką czy nomadem?


- Ciekawe pytanie. Ostatnio chyba raczej domatorką. Choć muszę przyznać, że kawał życia spędziłam na walizkach. To były zazwyczaj wyjazdy związane z pracą. Lubiłam szczególnie nasze długie podróże teatralne, głównie zagraniczne. Albo wyjazdy z całą ekipą na dłużej, na plan filmowy poza Warszawę, i te momenty, kiedy po pracy nie trzeba było biec do domowych obowiązków, kiedy zostawał czas na zwykłe bycie ze sobą, na długie nocne rozmowy.


- Jednak twoje wyjazdy w zeszłym i na początku tego roku miały zupełnie inny charakter?


- O tak! Życie zafundowało mi taką przygodę, jakiej do tej pory nie przeżyłam i prawdopodobnie już nie będzie mi dane przeżyć.


- Podjęłaś wyzwanie, bez znajomości języka zostałaś członkiem grupy zuryskiego teatru Schauspielhaus.


- Mówiąc szczerze, nie wiedziałam, na co się piszę. Skoczyłam do basenu na główkę, nie zastanawiając się, czy jest w nim woda. Przyjechałam do Zurychu na zaproszenie reżyserki Yany Ross. Zaproponowała mi rolę Raniewskiej w „Wiśniowym sadzie" Czechowa. Wiązało się to również z przeniesieniem na scenę Schauspielhaus „Koncertu  życzeń",  mojego  monodramu w jej reżyserii. Zdarzało mi się wcześniej pracować za granicą, grać w obcych językach, również po niemiecku, tyle że w filmie. A to jednak, jak się okazało, ogromna różnica.


- Jak w ogóle doszło do twojej współpracy z Yaną?


- To było po premierze „Drugiej kobiety" Grzesia Jarzyny w TR Warszawa w 2015 roku. Zawsze długo zbieram się po spektaklu, zwłaszcza po premierze. Siedziałam wykończona w pustej już garderobie, zmywałam makijaż, kiedy zapukali Krzyś Warlikowski i Magda Maciejewska. Przekonali mnie, żebym zeszła na bankiet, bo ludzie czekają, chcą ze mną porozmawiać. Wstąpiłam tam na 20 minut i... poznałam Yanę. Przedstawiono nas sobie, powiedziała kilka miłych słów i dodała: chciałabym, żebyśmy coś razem zrobiły. Odpowiedziałam, że byłoby miło, ale mówiono mi to wielokrotnie i najczęściej na deklaracji się kończyło, więc nie przywiązywałam do tego szczególnej wagi. Ku mojemu zaskoczeniu, niedługo potem pojawiła się konkretna propozycja współpracy.


- Pierwszy monodram Danuty Stenki?


- No właśnie! Przez lata namawiano mnie na zrobienie monodramu. Wreszcie po roli w „Lodzie" Sorokina w reżyserii Konstantina Bogomołowa w Teatrze Narodowym, która była właściwie jednym ogromnym monologiem, poczułam, że jestem gotowa zmierzyć się z monodramem. I wtedy, jak na zamówienie, zadzwonił Bartosz Szydłowski, dyrektor Teatru Łaźnia Nowa z propozycją zagrania w „Koncercie życzeń" [zrealizowany w kooprodukcji z TR Warszawa i Festiwalem Boska Komedia - przyp. red.]. Przyszła we właściwym czasie.


- Ale było też zaskoczenie i pierwsze wyzwanie, które Ross postawiła przed tobą?


- Poprosiłam oczywiście o tekst (śmiech). Otwieram, czytam - opis postaci, jej wyglądu, jej sytuacji życiowej, jej mieszkania, mebli, jej obyczajów, czynności, które wykonuje i tak strona po stronie didaskalia, didaskalia, didaskalia i na ostatniej słowo KONIEC. Blady strach na mnie padł. Boże! Nie dość, że po raz pierwszy miałabym sama dźwigać całe przedstawienie, to na dodatek nie odezwać się ani słowem?! Przecież ja tych ludzi zanudzę na śmierć!


- A żeby ci jeszcze życie uprościć, Yana lub scenograf Simona Bieksaitė zabrały również ściany?


- Prawdę mówiąc, nie wiem, która była autorką tego pomysłu. Pamiętam jedynie, że kiedy pokazano mi projekt, poczułam, jak spadł kolejny ciężar na szalę mojego lęku. Czytając ten tekst, wyobrażałam go sobie na klasycznej scenie, z trzema „bezpiecznymi ścianami" i oknem do komunikowania się z tradycyjnie usadowioną widownią. Tymczasem miałam stanąć na małej platformie pięć na pięć metrów, całkowicie otwartej, z każdej strony dostępnej dla widza.


- Mam wrażenie, że publiczność też ma swoją rolę do odegrania w „Koncercie". Widzowie są blisko ciebie, ale na dystans. Ty jesteś otoczona ludźmi, a mimo to samotna.


- Podczas spektaklu widzowie stoją dookoła. Mało tego! Zachęcamy ich, żeby chodzili, znajdowali sobie najlepszy dla siebie punkt obserwacyjny. A przez kameralność sceny widzowie mogą obserwować nie tylko postać na scenie, ale i siebie nawzajem, oglądających czy też podglądających. Kiedy spektakl się kończy, to i ja mogę obserwować widzów - a ten układ widowni pozwala mi widzieć prawie wszystkich obecnych - spojrzeć im w oczy. Reakcje są różne. Od osób skrajnie znudzonych i czekających na sygnał, że już można wyjść z teatru, po głęboko poruszonych, w których wewnętrznie spektakl wciąż trwa. Ta praca była pod każdym względem wyjątkowa - całkowicie nowe doświadczenie, wyzwanie i piękna przygoda. Bałam się tego na każdym kroku, ale moja ciekawość na szczęście zwyciężyła lęk.


- W ciągu kilku lat spektakl graliście w wielu miastach na świecie. Czy publiczność w Warszawie, Krakowie, Nowym Jorku, Wiedniu czy Zurychu reagowała inaczej?


- Wszędzie tak samo. Nawet w Nowym Jorku, gdzie zostaliśmy zaproszeni z „Koncertem" na festiwal BAM. Wydawało mi się, że nasz mały spektakl zginie, utonie pośród musicali i wielkich produkcji. Tymczasem został znakomicie przyjęty przez publiczność. Mieliśmy też świetne recenzje, począwszy od „New York Timesa".


- A w Zurychu?


- Tu zaskoczył mnie przede wszystkim wiek publiczności. W Polsce gros widzów stanowią ludzie młodzi lub w średnim wieku. Natomiast w Zurychu miałam wrażenie, że moi równolatkowie są jednymi z młodszych. W Polsce zdarzały się zaskakujące reakcje, z wtargnięciem widzów na scenę włącznie. W Zurychu byłam pewna, że nikt nie zakłóci przebiegu spektaklu, niemniej widzowie zatrzymywali mnie później w foyer, żeby podziękować, porozmawiać, podzielić się swoimi wrażeniami. Zdarzało się to na ulicy, w tramwaju czy w tłumie widzów innego przedstawienia. Kiedyś nawet w samolocie zaczepili mnie starsi państwo, okazało się, że byli na „Wunschkonzert" - „Koncercie życzeń" w wersji niemieckiej - i są poruszeni. Dyrektor teatru po premierze powiedział, że to spektakl, który trafia w czuły punkt tego miasta.


- Inaczej wyglądała wasza współpraca przy „Wiśniowym sadzie"?


- Tak, tu musiałam się zmierzyć z językiem niemieckim.


- A też i akcja sztuki tylko luźno nawiązuje do Czechowa.


- „Wiśniowy sad" Yany, czyli właściwie „Kirschgarten", jest zakorzeniony we współczesnej Szwajcarii i wyraźnie dotyka jej problemów. Tytułowy sad nie należy do Raniewskiej, tylko do rodziny jej męża. Leo (oryginalny Lonia) - jej brat - tu jest jej szwagrem, Szarlota jest Karolem, jej kochankiem, Firs (u Czechowa stary lokaj) u Yany jest psychiatrą. Grana przeze mnie Raniewska jest Polką, córką Żydówki, która w czasie wojny schroniła się w domu swojego wybawcy, urodziła mu dziecko, po wojnie jednak wróciła z córką do Polski. Dorosła już córka postanowiła reemigrować śladami matki. W zuryskiej interpretacji jednym z bohaterów jest również nieżyjący syn Raniewskiej, który (jak w oryginale) utonął jako dziecko, ale w jej świecie wewnętrznym nadal żyje i teraz jest już młodym mężczyzną. Stale jej towarzyszy. Rozmawiają ze sobą, a ona tylko do niego mówi po polsku.


- Od samego początku widzowie wiedzą też, że sad jest już dawno sprzedany.


-Tak, Raniewska jest jedyną osobą, która tego nie wie. Pozorowana licytacja jest podstępem, żeby ściągnąć ją z Paryża i poddać terapii. Na haju nie rejestruje więc, że wróciła nie do domu, ale do kliniki, którą dobrze zna ze swoich wcześniejszych pobytów. Rzec by można, że w czasach, kiedy jeszcze żył jej mąż-alkoholik, był to jej drugi dom.


- Nie znasz języka, nie jest to też oryginalny Czechow. Jak wyglądały przygotowania do roli?


- Jako że w poprzedniej naszej pracy nie było tekstu, nie przyszło mi do głowy, że dramat Czechowa będzie dla Yany jedynie punktem wyjścia czy odniesienia. Nie znam niemieckiego, ale decydując się na tę rolę na wiele miesięcy przed terminem prób, wierzyłam, że zdołam nauczyć się na pamięć swojego tekstu w tłumaczeniu na ten język i kiedy rozpoczniemy próby, będę już miała w głowie materiał do pracy. Tymczasem okazało się, że Yana tworzy swoje opowieści poprzez improwizacje. Tak powstaje tekst przedstawienia. I nic w tym zaskakującego, zdarzało mi się tak pracować, tyle że po polsku. Byłam w zespole jedyną osobą nieposługującą się językiem niemieckim w ogóle. Improwizowaliśmy po angielsku, Yana z dramaturżką opracowywała tekst, tłumaczono go na niemiecki i dopiero mogłam go przyswajać.


- Chciałaś uciec?


- Wielokrotnie. Yanie fantastycznie udało się zbudować z naszej grupki zespół, rodzinę. Nie chciałam psuć roboty moim kolegom. Zwłaszcza że to świetni ludzie i świetni aktorzy. Czułam, że nie jestem dla nich partnerem. Oni rozwijali, rozbudowywali swoje role, a ja wkuwałam słówka.


- W jednym z wywiadów powiedziałaś, że czujesz się, jakbyś stała na betonowym podłożu i drążyła dziurę, aby przebić się do ziemi.


- Tak, jakbym stała na betonie i mozolnie wykuwała w nim otwory, żeby ziarenko po ziarenku móc zasiać moją rolę. Na pewnym etapie prób musiałam  zakończyć  improwizacje, bo nie byłabym już w stanie nauczyć się nowego tekstu na tyle, żeby nim swobodnie operować. Koledzy improwizowali potem już po niemiecku, do samej premiery powstawały nowe sceny. Niektóre fragmenty są improwizowane nawet w trakcie spektakli. Kiedy Heinz (w oryginale Łopachin) informuje mnie, że sad należy do niego, że został sprzedany już pięć lat temu, za każdym razem pada inny tekst, a ja nic nie rozumiem, gram ze swoją wyobraźnią i wyczekuję słów, które znam, żeby móc zareagować. Gram w tym spektaklu w czterech językach: mam sceny w języku niemieckim, polskim, jedną w angielskim i... w aramejskim - żydowską modlitwę. W sumie bardzo sobie cenię tę przygodę. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Była niezwykła, pewnie mi się już taka nie trafi. Cenne doświadczenie, chwilami bolesne, ale cenne, szczególnie w kategoriach ludzkich.


- Masz niedosyt Raniewskiej? Chciałabyś jeszcze wrócić do roli?


- Zdecydowanie tak. Po raz pierwszy Raniewska grałam, kiedy miałam trzydzieści parę lat. Moim zdaniem, byłam za młoda. Reżyser, Rosjanin, przekonywał mnie, że Olga Knipper, pierwsza Raniewska, notabene żona Czechowa, grała tę rolę w wieku 32 lat. Tyle że to się działo przed prawie stu laty, sytuacja kobiety była wtedy zupełnie inna. Natomiast w przypadku zuryskiego przedstawienia czułam, że nie mogłam w pełni rozwinąć skrzydeł, że zamknięta w klatce ograniczeń językowych mogłam je rozpostrzeć jedynie na szerokość tej klatki. Kiedy wypłakiwałam się mężowi w słuchawkę, powiedział: Przestań się obwiniać, uświadom sobie, że ty dopiero uczysz się chodzić, a stanęłaś do biegu z maratończykami.


- Otuchy dodawała ci lokalna Polonia.


- O tak. Jakież to było miłe, kiedy po spektaklach czekali na mnie Polacy, kiedy wreszcie mogłam się nagadać w swoim języku, kiedy ktoś mnie rozumiał w pół słowa, kiedy zadawał sobie trud sprawienia mi przyjemności prezentem. Jakież to było miłe, kiedy na jednym z ostatnich spektakli „Wiśniowego sadu" po raz pierwszy pojawiły się kwiaty na widowni! Podczas ukłonów podeszła do sceny mała dziewczynka ośmielana przez rodziców i podała mojej koleżance aktorce bukiet i prezent, zamieniła z nią kilka słów, po czym okazało się, że to... dla mnie! Od moich rodaków!


- Szwajcarska  krytyka  oceniła twoją rolę wysoko. Jesteś też bardzo chwalona za wymowę. Czy „Wiśniowy sad" będzie jeszcze grany?


- To zabawne, kilka razy zaczepiono mnie po „Wiśniowym sadzie", zwracając się do mnie po niemiecku, a kiedy odpowiadałam, że nie rozumiem, moi rozmówcy, przechodząc na angielski, byli bardzo zaskoczeni, że nie mówię w ich języku, bo przecież słyszeli mój niemiecki. Tak, rzeczywiście, padały miłe słowa na temat mojej wymowy. Jeśli chodzi o eksploatację spektakli w Zurychu, okazuje się, że kończą swój żywot zazwyczaj po kilkunastu, góra dwudziestu dwóch, dwudziestu czterech przedstawieniach. To nieduże miasto, co w prostym rachunku przekłada się na liczbę widzów. Mieliśmy zagrać ostatnie spektakle w kwietniu i w maju, być może w czerwcu, i jechać na festiwal do Liechtensteinu, ale pandemia wszystko ucięła.


- W Zurychu byłaś niczym pilna uczennica: albo uczestniczyłaś w próbach, albo odrabiałaś lekcje, ucząc się roli w swoim pokoju. Nie miałaś specjalnie okazji, aby poznać miasto. Wiem jednak, że spodobała ci się koncepcja tamtejszej szkoły artystycznej.


- Tak, kiedy pada pytanie, jaki jest ten Zurych, mam przed oczyma jedynie teatr, rzekę i jezioro. Chodziłam czasem na spacer wzdłuż rzeki, do teatru na spektakle czy do Kunsthaus na wystawy, ale zazwyczaj po próbach wracałam do siebie i przygotowywałam się na kolejny dzień pracy. Na szczęście po premierze pokazałaś mi kilka ciekawych miejsc w Zurychu, między innymi szkołę, która rzeczywiście zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Połączenie wszystkich szkół artystycznych w jedną uważam za genialny pomysł. Ci młodzi ludzie od pierwszych dni mogą ze sobą współpracować. Wzajemnie się inspirują, współtworzą i poznają już na etapie nauki. Już na korytarzach szkolnych spotykają się wszyscy: przyszli aktorzy, muzycy, scenografowie, reżyserzy, producenci... A przy tym sam gmach, te imponujące przestrzenie i rozwiązania techniczne, które niewątpliwie tej integracji sprzyjają.


- W czym będzie można cię zobaczyć?


-  Przygotowujemy w Teatrze Narodowym „Sonatę jesienną" Bergmana w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, więc czeka mnie intensywna praca. Premiera w październiku. Mam też nadzieję, że wróci na ekrany „Sala samobójców. Hejter" - najnowszy film Jana Komasy, który nieszczęśliwie miał swoją premierę tuż przed lockdownem. To był wielki cios i dla twórców, i dla producentów. Jednak mimo pecha, został jako pierwszy polski film zakwalifikowany do konkursu głównego Tribeca Film Festival w Nowym Jorku i zdobył tam główną nagrodę. Wkrótce zacznę również zdjęcia do serialu o roboczym tytule „Cienie" w reżyserii Bartka Konopki z głównymi rolami Justynki Wasilewskiej i Piotrka Głowackiego. Spodziewam się, że ta praca, to spotkanie będą równie interesujące jak scenariusz.


- Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę po szwajcarsku - połamania karku i nóg.


- A ja po aktorsku nie podziękuję, żeby nie zapeszyć!


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji