Artykuły

Ronji, córki zbójnika, na najbardziej obrazoburczej scenie teatralnej Polski nikt się nie spodziewał. Niesłusznie!

„Ronja, córka zbójnika” Astrid Lindgren w reż. Anny Ilczuk w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Mike Urbaniak w Wysokich Obcasach.

„Ronja, córka zbójnika” Astrid Lindgren w reż. Anny Ilczuk w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Mike Urbaniak w Wysokich Obcasach. 


Nie ma chyba na naszym globie takiej istoty, przynajmniej w tej części globu, która nie znałaby Pippi Långstrump czy dzieci o imionach Lasse, Bosse, Britta i Olle z osady Bullerbyn. Mało tego, wydaje się, że znamy je od zawsze, bo to właśnie dla najmłodszych czytelników wszystkie te postaci stworzyła Astrid Lindgren. Zrobiła to zaraz po wojnie, więc europejska dziatwa wchodziła w czasy pokoju z wytworami wyobraźni szwedzkiej pisarki. Ale życie Lindgren to długa lista kolejnych dzieł, bo wymyślała je i wydawała przez lat czterdzieści. Przedostatnim, w latach osiemdziesiątych, była „Ronja. Córka zbójnika”, którą na teatralny warsztat wzięła niedawno Anna Ilczuk.


„Nie planowałam spektaklu dla dzieci, do głowy by mi to nie przyszło – opowiadała mi siedem lat temu Ilczuk, gdy dopadłem ją w kulisach Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdzie była wówczas etatową aktorką i reżyserowała „Dzieci z Bullerbyn”, pierwszy spektakl dla dzieci w swoim życiu. - Pomyślałam, że to wyzwanie, i się zgodziłam. Ten wybór był chyba odruchowy. Skoro dla dzieci, to 'Dzieci z Bullerbyn', choć pamiętam, że sama w dzieciństwie nie byłam wielką fanką tej książki i kiedy czytano ją w szkole, zajmowałam się już poważniejszymi lekturami. Ta wydawała mi się zbyt dziecinna. Jak się okazało, niesłusznie”.


Niesłusznie w rzeczy samej, jej reżyserski debiut dla małej widowni okazał się wielkim hitem. Na spektaklu bawili się tak samo dobrze mali, jak i ci zupełnie duzi widzowie. Na jej „Dzieci z Bullerbyn” trudno było dostać bilet.


We Wrocławiu Anna Ilczuk się rodziła, kształciła, żyła i z sukcesami pracowała. Nie przypuszczała pewnie, że trzy lata po jej hiciorskim spektaklu dla dzieci i wielu znakomitych rolach dla dorosłych będzie musiała z tego czołowego wówczas teatru nagle uchodzić. Zawitała bowiem do niego „dobra zmiana” i wraz z kolaborantami z zarządu województwa dolnośląskiego doprowadziła tę najgorętszą wówczas scenę naszego kraju do kompletnego artystycznego upadku, w którym wrocławski Teatr Polski pozostaje do dzisiaj. Z tej zrujnowanej instytucji poczęli uciekać aktorzy i aktorki, których oczywiście natychmiast rozdrapały najlepsze krakowskie i warszawskie teatry. Anna Ilczuk z Andrzejem Kłakiem (świetnym Bosse z jej „Dzieci z Bullerbyn” i jej życiowym partnerem) wylądowali wiosną 2017 roku w Teatrze Powszechnym w Warszawie – tym, który się wtrąca. Razem z nimi w stolicy wylądowała również ich trzyletnia wówczas córeczka.


Jednak ci, którzy myślą, że to był powód i prosta droga do wyreżyserowania przez Ilczuk kolejnego spektaklu dla dzieci, mylą się sromotnie, gdyż był to pomysł innej mamy i zarazem aktorskiego dynamitu – Klary Bielawki. Aktorka tak długo chodziła za dyrektorami Powszechnego – Pawłem Łysakiem i Pawłem Sztarbowskim – że wychodziła, co chciała. A chciała spektakl dla dzieciaków, bo, na litość boską, nie można grać tylko jak nie w „Klątwie”, to w „Mein Kampf”. Przyklepany pomysł potrzebował jeszcze tylko reżysera lub reżyserki i nie trzeba się było daleko rozglądać, skoro ma się w aktorskim zespole osobę z teatralnym przebojem dla dzieci na koncie. Stąd na afiszu Teatru Powszechnego „Ronja. Córka zbójnika”. Prawdziwa teatralna cieszotka, goszcząca dotychczas tylko w teatrach nastawionych głównie na maluczkich widzów, jak łódzki Pinokio czy krakowska Groteska. Ronji na najbardziej obrazoburczej scenie teatralnej Polski nikt się nie spodziewał. Niesłusznie!


Gdyby bowiem przyjrzeć się bliżej jedenastoletniej córce zbójnika Mattisa, okaże się, że wyrasta z niej – jak by pewnie napisali konserwatyści – prawdziwa lewaczka: feministka, dżenderówka i (o zgrozo!) ekolożka.


Tak, drogie czytelniczki i czytelnicy, ta ledwo podrośnięta dziewczynka z bajki Lindgren ma w głębokim poważaniu dziwaczną jej zdaniem zbójnicką tradycję przodków i – o tempora, o mores – podważa autorytet ojca.


Zresztą nie jest ona pierwszą kobietą w familii, która ma własne opinie i potrafi ich zaciekle bronić. Wzorem jest dla niej matka - Lovis - wykonująca tradycyjną rolę opiekunki zbójnickiej bandy (wikt i opierunek), ale też artykułująca swoje zdanie i egzekwująca własne decyzje. Lovis i Ronja są, co tu dużo gadać, emancypantkami. Wszystkie małe dziewczynki powinny Ronję czytać obowiązkowo, a teraz, gdy jest spektakl, oglądać ją namiętnie – tym bardziej że gra ją przepysznie Klara Bielawka.


Oczywiście nie gra sama, bo to nie monodram. Grają z nią z pełnym oddaniem koledzy i koleżanka z Powszechnego. W rolę Birka, syna konkurencyjnej bandy zbójnickiej, z którym Ronja się wbrew rodzinom jego i jej zaprzyjaźnia, wciela się Andrzej Kłak – aktor wprost stworzony do grania dla dzieci. A rolę ojca naszej rezolutnej bohaterki gra Mateusz Łasowski, który sam ma, zdaje się, córkę w wieku Ronji i którego nigdy bym nie podejrzewał, że pozwoli sobie na tak cudowną zabawę na scenie, nagradzaną przez dzieciaki salwami śmiechu. A jest go sporo, bo Anna Ilczuk umie skutecznie puszczać oko do najmłodszej widowni, nie zapominając jednocześnie o tej starszej. W końcu „Ronja, córka zbójnika” jest spektaklem familijnym. Rodzie i opiekunowie też mają prawo do dobrego spędzania czasu w teatrze. Pomaga w tym bardzo, trzeba to od razu dodać, świat wizualny stworzony przez Mateusza Stępniaka. Świat efektowny i prosty zarazem, bo o stymulowanie wyobraźni tu chodzi, a nie o przeładowaną dosłowność. Stępniak robił też zresztą scenografię do wrocławskich „Dzieci z Bullerbyn” i ona była jeszcze prostsza (budżet wynosił pewnie pięć złotych), a jednak działała świetnie. Tak jak i teraz.


Anna Ilczuk dokonała oczywiście w swojej adaptacji znaczących skrótów, wycinając rozbudowaną w książce część wspólnego życia Ronji i Birka w lesie, ale i dodała co nieco od siebie. Najgenialniejszym pomysłem, o którym muszę napisać, jest ten, by Ronja i Birk porozumiewali się między sobą polskim językiem migowym. Dzięki temu mamy nie tylko nową warstwę znaczeniową – oto dzieci zwaśnionych band posługują się znanym tylko sobie, tajemnym językiem - ale też fantastyczne zwrócenie uwagi dzieciakom na widowni, że są wśród nich rówieśniczki i rówieśnicy, którzy mówią, używając swoich rąk. Nie ukrywam, że bardzo mnie ta językowa inkluzywność zachwyciła.


Spektakl w Teatrze Powszechnym brawurowo przypomina nam (po raz kolejny), że w każdym dorosłym człowieku jest sporo dziecka, że najpoważniejszy teatr na świecie nie musi być wcale tylko dla dorosłych, że w spektaklu, w którym grają niemal sami faceci, pierwsze skrzypce może dzierżyć kobieta i że warto nieustannie czytać dzieciom książki Astrid Lindgren, bo nie tracą one nic a nic na aktualności. Wręcz przeciwnie, wiele napisanych przez nią zdań wybrzmiewa dzisiaj tak mocno jak nigdy. „Kiedy ona mówi nie, to jest nie, ma to po swojej matce” – tłumaczy Borce, ojcu Birka, Mattis, ojciec Ronji. I tego właśnie dzisiaj ojcowie powinni uczyć swoich synów, że kiedy kobieta mówi nie, to jest nie. Czy to jest naprawdę takie trudne do pojęcia?


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji