Artykuły

Gwiazda patrzy na nas z nieba

Jan Klata mówi o polskiej premierze musicalu „Lazarus" Davida Bowiego we wrocławskim Capitolu w sobotę


W pana spektaklach wielokrotnie można było usłyszeć piosenki Davida Bowie. A teraz reżyseruje pan jego ostatnie sceniczne dzieło „Lazarus", nad którym pracował prawie do śmierci.


Konrad Imiela, dyrektor wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol, zadzwonił z propozycją, i była to propozycja nie do odrzucenia, absolutnie. Jestem fanem Bowiego od dziesiątego roku życia, czyli długo. David Bowie jest bezsprzecznie jedną z najważniejszych postaci kultury XX i XXI wieku, wszechstronnym twórcą nieustannie zmieniającym artystyczne wcielenia, niebywale operującym swoim wizerunkiem. Włącznie z wyreżyserowanym genialnie odejściem, bo przed śmiercią odbyła się przecież prapremiera „Lazarusa", na której, pokazał się ostatni raz publicznie, a potem tuż przed urodzinami ukazał się jeszcze album „Blackstar". Odszedł na swoich warunkach, u szczytu możliwości twórczych.

Z płyty śpiewa, że patrzy na nas z nieba.


„Look up here, I'm in heaven" – to pierwsze zaśpiewane słowa spektaklu. Davida Bowie nie ma już wśród nas od kilku lat, a gdzie jest – nie wiadomo, bo pogrzeb się nie odbył. „Lazarusem" spełnił swoje życiowe marzenie. Wielokrotnie mówił w wywiadach, że piosenkarzem, gwiazdą rocka został przez przypadek, bo chciał pisać musicale. Na kilku płytach mocno daje znać o sobie idea concept albumu, czyli już dość blisko do musicalu. Jeszcze w latach siedemdziesiątych nosił się z pomysłem przeniesienia na język muzycznego widowiska powieści „1984" Orwella. Jednak, gdy spadkobiercy pisarza dowiedzieli się, że inscenizacją ma się zająć skandalizujący gwiazdor o dziwnych fryzurach i ponoć nieokreślonej do końca seksualności – zaprotestowali. Pozostała płyta „Diamond Dogs". Rodzajem concept albumu jest też „Outside" z 1995 r., jedna z moich ulubionych płyt artysty, zamierzony jako pierwsza część większego cyklu, niestety zarzuconego. Sam Bowie powiedział, że dzięki „Outside" odzyskał artystyczne dziewictwo, stracone w latach 80, które nazwał swoim „okresem Phila Collinsa". Nagrany przy pomocy bardzo oryginalnej metody twórczej we współpracy z Brianem Eno album jest muzycznym zapisem śledztwa detektywa Nathana Adlera w sprawie serii morderstw-dzieł sztuki. Ostatecznie, Bowie będąc blisko zrealizowania marzenia o musicalu, uczynił to dopiero na progu śmierci.


Przypomnijmy, że uciekając od swojej rodziny występował w eksperymentalnym cyrku u boku słynnego mima Lindseya Kempa.

Czyli angielskiego Henryka Tomaszewskiego. A w roku 1980 grał z dużym sukcesem w Nowym Jorku główną rolę w „Człowieku słoniu". Policjanci ustalili, że był na drugim miejscu listy gwiazd, jakie chciał zamordować Mark Chapman, zabójca Johna Lennona. Do morderstwa miało dojść dzień po zabiciu Lennona podczas spektaklu, na który Chapman wykupił bilet w pierwszym rzędzie.



Bowie miał wiele zainteresowań artystycznych.

Kolekcjonował obrazy, malował, był pionierem Internetu, mnóstwo czytał, bezustannie ciekawy świata. Grał u Davida Lyncha, Martina Scorsese, Christophera Nolana, Nagisy Oshimy i Jima Hensona.

Jest też film inspirowany piosenkami Bowiego i postaciami, jakie w nich stworzył – „Człowiek, który spadł na Ziemię" Nicolasa Roega, w którym zagrał główną rolę.


To właśnie punkt wyjścia „Lazarusa". Film swego czasu bardzo głośny, nagradzany na festiwalach. Teraz wydaje mi się bardzo nierówny, ale fabuła z której korzysta musical wciąż pozostaje intrygująca. Istota zwąca się Thomas Jerome Newton, przybywa na Ziemię w poszukiwaniu wody, której na jego macierzystej planecie zabrakło z powodu katastrofy ekologicznej. Dzięki różnym patentom, które zawdzięcza swojej cywilizacji, dochodzi do wielkiego bogactwa, zakochuje się w niejakiej Mary Lou. Ostatecznie ponosi porażkę, zamiast ratować swoją planetę, gdzie żyje jego rodzina - nie wypełnia misji, grzęźnie w naszym świecie, z przerażeniem patrzy na kilkanaście telewizorów jednocześnie i opróżnia butelki z dżinem. Ucywilizował się.

To lustro przystawiono do naszej rzeczywistości.


Jak to bywa w dobrej literaturze science-fiction: przez ciemne zwierciadło. Jednocześnie są w musicalu różnorodne stylistycznie piosenki Dawida Bowie, zaczynamy od „Lazarusa", a kończymy na „Heroes".

W głównej roli zobaczymy i usłyszymy Marcina Czarnika.

Marcin jest jednym z najlepszych polskich aktorów i tak się składa, że rewelacyjnie śpiewa. Czyli kumulacja. Natomiast pasja do Davida Bowie łączy nas od początku naszej wspólnej pracy, od „Lochów Watykanów". Pracując, zawsze podrzucaliśmy sobie dużo muzyki, i Bowie był z nami bezustannie.

Nie czujecie się jak wasz Hamlet ze Stoczni Gdańskiej, z której zostały tylko gruzy?


Czuję się jakbym zaczynał nowy rozdział. Ostatni raz miałem możliwość pracować z Marcinem przy pornograficzno-satanistycznym „Do Damaszku" w świętej pamięci Starym Teatrze, a to było dawno, teraz ludzie z gwizdkami rządzą polską kulturą. Natomiast zarówno ja, jak i Marcin, jesteśmy wolnymi artystami, i wspaniale, że możemy z naszej wolności skorzystać wspólnie w jednym z niewielu już wolnych teatrów. Tak się składa, że tuż obok Capitolu, zieje dziura po Teatrze Polskim. To był nasz dom, zanim przeszliśmy do Starego.

Minister Gliński mówi, że żałuje tamtej personalnej decyzji. Chodzi o pana czy o nominację Marka Mikosa?


Myślę, że pan minister po prostu tęskni. Może odezwać się na Tik-Toku.

Czy umowa związana z „Lazarusem" ogranicza pana inwencję jak to bywa przy innych musicalach?

Nic nie ogranicza mojej inwencji. To nienegocjowalne.






Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji