Artykuły

Toruń jak zwykle różnorodny

XVI Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu ocenia Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Werdykty jury są po to, by się z nimi nie zgadzać. I często tak na toruńskim Kontakcie bywało. Tym razem pięcioosobowe jury w składzie - Don Shipley (Irlandia/Kanada), Vasily Senin (Rosja), Istvan Pinczes (Węgry), Ramune Marcinkieviciute (Litwa) i Beata Guczalska (Polska) - nagrodziło trzy przedstawienia wyróżniające się z czternastu pokazanych poziomem profesjonalizmu. I tak być powinno, ale inaczej widziałabym kolejność nagród. Zwyciężyła "Mewa" Czechowa w wykonaniu Kretaktór Shinhaz z Budapesztu, drugą nagrodę także otrzymali Węgrzy z zespołu Katona József Shinhaz za spektakl "Zwariował, po czym przepadł", a trzecią "Letnicy" z Akademickiego Teatru Dramatycznego w Omsku.

Dla mnie spektaklem festiwalu byli "Letnicy". Dawno już nie widziałam zespołu prezentującego tak wyrównany poziom gry, chociaż skomponowanego z tak różnorodnych osobowości. Piękne, zgrabne kobiety oraz przystojni mężczyźni (a każdy wart grzechu) w podobnej ilości pojawiają się na naszych scenach bardzo rzadko. A wszyscy utalentowani, jeśli wziąć pod uwagę, jak skomplikowane rzeczy potrafili zagrać z lekkością i cienkim poczuciem humoru. Nawet bardzo utalentowani, skoro pokazali współczesność starego tekstu, nie niszcząc jego struktury. Na podstawie sztuki Gorkiego opowiedzieli historię współczesnych rosyjskich, chciałam napisać inteligentów, bo tak jest w oryginale, ale byli to raczej tak zwani nowi Ruscy, czyli współcześni bogacze. Piękni, ubrani przez światowych krawców, otoczeni luksusem, bywalcy najdroższych kurortów świata, często kształcący dzieci na elitarnych uczelniach w Anglii czy Szwajcarii. I bynajmniej nie szczęśliwi, co ujawnia kilka letnich dni spędzonych na daczy. Przyczyną ich problemów jest przede wszystkim wykorzenienie, z własnego kraju, tradycji, kultury, a tym samym z poczucia jakichkolwiek powinności, co dobrze pokazują scenki, w których miejscowych wieśniaków brutalnie wyrzuca się za drzwi, by nie zawracali nikomu głowy swoją biedą i "głupimi" problemami.

Szanowni państwo zajęci są sprawami wyższymi, przynajmniej tak im się wydaje, gdy wiele mówią o sztuce i uczuciach, choć naprawdę wytwarzają na własny użytek fałszywą świadomość: sztukę zastępuje kicz, a miłość seks. Aktorzy doskonale pokazują złudzenia i tragikomiczne autokreacje poszczególnych postaci. Raz są to napuszone pozy w chwili recytacji grafomańskich wierszy przez nieudaną poetkę, kiedy indziej udawanie miłości przez inną damę, która owinięta w teatralną kulisę wydaje okrzyki rozkoszy, gdy jej ukochany wbiega na scenę kilka metrów dalej. Tak tu jest z "wyższymi" uczuciami, kobiety udają orgazm, mężczyźni mężczyzn. Czasem nawet tego nie udają, bo okazują się impotentami, jak podstarzały pisarz, o którym całe życie marzyła Warwara, żona gospodarza posesji, naczytawszy się za młodu jego poezji (nagroda dla Jekateriny Potapowej za tę rolę). W chwili, gdy ta oziębła, niedostępna kobieta ulega zmysłom, on zawodzi jako mężczyzna. Zdarza się, ale dla niej ta przygoda oznacza klęskę życia zbudowanego na fałszywych wyobrażeniach. Całej maskaradzie fałszu, gier, złudzeń, jakie owładnęły większość letników, przyglądają się aktorzy komedii dell'arte zaproszeni do uświetnienia wakacji. To oni, bardziej naturalni niż chlebodawcy, smutno patrzą na ich idiotyczne wyczyny.

Niewykluczone, że przedstawienie zawdzięcza swój sukces i klasę "obcemu" spojrzeniu. Jewgienij Marcelli, urodzony w 1957 roku syn włoskiego komunisty, emigranta i Rosjanki, aktor i reżyser, wychowanek szkoły teatralnej w Jarosławiu oraz szkoły teatralnej im. B.W. Szczukina w Moskwie, potrafił przeczytać klasyczny rosyjski tekst bez sentymentów, ironicznie. I w tym duchu, jak najbardziej odkrywczym, poprowadził aktorów, tworząc zjadliwy, bardzo śmieszny portret współczesnych Rosjan, którzy mają więcej pieniędzy niż rozumu i -jak się mówi po rosyjsku - z żyra biesiatsia.

Wobec wielowarstwowej struktury omskich "Letników" węgierskie przedstawienie Mewy wydało mi się, wbrew materii literackiej, dość płaskie. Postacie Czechowa zostały potraktowane współcześnie, ale nadto dosłownie. Żadnej czwartej ściany, rekwizytów ani dekoracji, w małej sali rzędy krzeseł otaczają skrawek pustej przestrzeni. Aktorzy zajmują miejsca pośród widzów i do chwili swego wejścia w krąg gry pozostają nierozpoznawalni. Ubrani w zwykłe codzienne stroje, nie wyróżniają się ani posturą, ani urodą. Światło, cały czas niewygaszone, podkreśla krąg wspólnoty. Pozostają zatem tylko relacje międzyludzkie

- intensywne, prawdziwe, poruszające. Przez trzy godziny (grany jest niemal cały tekst) aktorzy nie fałszują, wypełniają postaci emocjami, psychologiczną prawdą. Nie jest to mało w dobie rozbuchanych pomysłów reżyserów. Czechow, jak mówiono "obdarty do kości", poruszył zwłaszcza młodych ludzi, którzy mają problemy z ujawnianiem i wyrażaniem uczuć. Pewnie dlatego ten spektakl wygrał.

Jest jednak małe "ale"... Mianowicie przyroda. Czechow był lekarzem przyrodnikiem, pojmował człowieka jako część świata organicznego. Jego postacie pozostają pod tym względem zróżnicowane: od czysto biologicznego istnienia po coraz wyższy stopień świadomości bytu. Dla wszystkich, choć w różnym stopniu, przyroda jest wyzwaniem i wyzwoleniem. To ona koi ból istnienia, uczy pokory i pracy, domaga się zrozumienia swych praw i dopełnia los człowieka. Dlatego rozwiązanie tej kwestii wydaje się jedną z podstawowych trudności przy wystawianiu utworów tego autora. Przypomnę, jak wspaniale właśnie w "Mewie" rozwiązał ten problem Peter Stein - co oglądaliśmy dwa lata temu na Kontakcie - pokazując przyrodę na ekranie gigantycznego komputera. Słusznie zauważył, że człowiek współczesny, jeśli już kontaktuje się z przyrodą, to najpierw ją fotografuje, a potem w domu kontempluje zdjęcia. A swoim dzieciom funduje wczasy pod gruszą, żeby zobaczyły żywe krowy i gęsi tudzież poznały gatunki drzew i roślin, czyli jest przez cywilizację okaleczony. U Czechowa człowiek żył w organicznym związku z naturą, dziś w kompletnej niemal separacji - mówił Stein. Arpad Schilling, reżyser węgierskiego przedstawienia, usunął ten problem z pola widzenia, czyli bardzo ułatwił sobie zadanie, ale pozbawił autora właściwego wymiaru. Czechow nie jest przecież opowiadaczem historyjek o miłości niespełnionej, zawiedzionej, egoistycznej, czy jak ją nazwać, tylko wspaniale mądrym pisarzem-filozofem, wypowiadającym się o świecie za pomocą poetyckich komedii. Tego nie sposób było w tym spektaklu zauważyć.

Zresztą nie był to jedyny Czechow na festiwalu. Rimas Tuminas, triumfator jego kilku poprzednich edycji, przywiózł z Wilna tym razem "Trzy siostry". I poniósł spektakularną klęskę. Nagroda tylko dla młodej Elżbiety Latenaite za rolę Iriny, na otarcie łez. Przyczyną porażki stało się niestety wybujałe ego reżysera, zagłuszające autora i aktorów, czyli masa niezbornych pomysłów, dowodzących, że reżyser kocha siebie w sztuce, a nie sztukę w sobie, jak mawiał stary Konstanty Stanisławski. Nad kwadratowym podestem, wyznaczającym przestrzeń gry, czyli salon Prozorowów, wisi także kwadratowa, tyle że dziwaczna konstrukcja sporządzona z żeliwnych balustrad, na której obok pięknej secesyjnej lampy wiszą zaczepione krzesła, zdejmowane przez aktorów w miarę potrzeb sytuacyjnych. Przyroda, w tym wypadku pejzaż zimowy (na przejażdżkę saniami udaje się żona Andreja z kochankiem), została pokazana przy użyciu białych poduszek, na których walają się uczestnicy niedoszłej zabawy. Dlaczego poduszki, dlaczego na ulicy, dlaczego sekwencja ich ogrywania ciągnie się niemiłosiernie i jaki to ma związek z przebiegiem wydarzeń - nie zgadłam. Podobnie nie wiem, dlaczego aktorzy grali tak fantastyczne role sztampowo i banalnie. Ważniejsze jednak wydało mi się, że publiczność, w zgodzie z jury, ma już dość popisów reżyserskich i premiuje dobre aktorstwo. Czas najwyższy.

Chociaż i z tym bywają problemy. Oto "Miesiąc na wsi" Iwana Turgieniewa przywieziony z Rygi na pewno był zagrany przez liczny zespół młodych aktorów bardzo sprawnie i z dużym wdziękiem. Tyle że w konwencji sprzed ponad pół wieku, gdy na scenach królowała metoda Stanisławskiego, akcentująca wszystkie drgnienia duszy, przejawy obyczaju. Oglądając przedstawienie, śledziłam, jak wiele motywów z Turgieniewa znalazło się w sztukach Czechowa, i była to bardzo pouczająca lekcja literatury, lecz nie teatru. Choć, z dwojga złego, wolę się nudzić na dobrej literaturze niż na głupawym teatrze. Taki właśnie zaprezentował znany w Polsce Oskaras Korsunovas z Wilna w postaci sztuki braci Presniakowów "Udając ofiarę". To historia o młodym człowieku, zatrudnionym w policji, który w czasie rekonstrukcji zbrodni odgrywa ofiarę. Ale bycie ofiarą to także jego prywatny los, zawsze ma pecha i przegrywa. Niestety, reżyserowi nie udało się przekonująco pokazać życia bohatera w dwóch światach, ponieważ oba uczynił równie groteskowymi. Wygłup gonił wygłup i widz wychodził, jeśli dotrwał do końca, kompletnie skołowany.

Słowo dygresji. Widziałam to przedstawienie w marcu w Turynie, gdzie odbywało się wręczenie Premio Europa Teatrale, czyli teatralnego Oskara, przyznawanego od dziesięciu lat przez AICT, Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyków działające przy UNESCO. Nagrodę za całokształt twórczości odebrał osobiście w tym roku, w pięknym, zbudowanym w 1711 roku Teatro Carigniano, Harold Pinter. W czasie tej samej uroczystości nagrodą dla młodego europejskiego reżysera miał zostać uhonorowany Oskaras Korsunowas. Tak się jednak nie stało. Krytycy z całego świata, którzy zjechali do Turynu w liczbie około dwustu na kongres AICT, po obejrzeniu "Udając ofiarę" i starego już "Mistrza i Małgorzatę" według Bułhakowa, postanowili jej nie przyznawać litewskiemu reżyserowi. Słowem, rzecz skończyła się skandalem, który próbowano na wszelkie sposoby zatuszować.

W Toruniu zaś za skandal uznano przedstawienie Teatru Łaźnia Nowa z Krakowa "From Poland with love" według sztuki Pawła Demirskiego. Joanna Derkaczew w "Wyborczej" atak na to przedstawienie nazwała "dzikim", czym sprawiła mi, osobie w wieku przedemerytalnym, ogromną radość. Rzeczywiście zaatakowałam przedstawienie na spotkaniu z zespołem, ponieważ płody tego pióra uważam za grafomanię czystej wody. W końcu niejeden koszmar widziałam w teatrze i wiele mnie już nie zdziwi, lecz tu na bełkot autora reżyser, Piotr Waligórski, nałożył suto grafomanię własną. Otóż: bohaterem spektaklu jest młody człowiek, bez szans i perspektyw w "tym kraju". Ale jakoś sobie radzi, matce emerytce zabiera ostatnie dwadzieścia złotych, a później jako listonosz kradnie ludziom renty i emerytury, "raptem" trzy tysiące złotych. Nie na chleb, jak zrobił to bohater Nędzników Hugo, tylko na wizytę w agencji towarzyskiej. Tam właśnie w wannie, na golasa deklamuje jeden z najbardziej przejmujących tekstów literatury XX-wiecznej, wiersz Tadeusza Różewicza Ocalony (autor nie wyróżnia słów poety z własnego tekstu w żaden sposób!).

W jakiej sprawie? Zademonstrowania nienawiści do ojczyzny, jaką żywi młode pokolenie, pozbawione szans na "normalne" życie. Oto drugi wątek spektaklu, dopowiadający "tragedię" młodych. Sfrustrowana życiem w Polsce dziewczyna, późniejsza narzeczona bohatera, pragnie zdobyć mieszkanie, namawia dziadka na przenosiny do domu starców. Ten jednak zamiast spełnić jej prośby, a najlepiej umrzeć i oddać owo mieszkanie, zadręcza wnuczkę opowieściami o tym, że nie był szmalcownikiem i nie wydawał Żydów w czasie wojny. Rzeczywistość jawi się młodym jako koszmar nie do wytrzymania, bez przerwy starzy gadają o historii, przeszłości, nie chcą umierać, na utrzymanie trzeba pracować, nawet biletu za granicę nie dają za darmo, a przecież wyjechać trzeba natychmiast, bo za granicą można zarobić. Nie sposób dłużej słuchać Chopina, własnych dziadków bredzących bez przerwy o Holokauście, o wojnie. Niestety, taka jest wymowa tego spektaklu, i co gorsza bohater reżyserowi się bardzo podoba jako wyraziciel poglądów pokolenia sfrustrowanych ludzi.

Młodzi mogą, nawet powinni się buntować, jeśli szczerze i autentycznie - tym lepiej. A jeśli potrafią - jak na przykład Dorota Masłowska - buntować się z talentem i tworzyć świetne literacko teksty, jak "Paw królowej", już trzy razy wystawiony na scenie, to wprost fantastycznie. Przedstawienie Łukasza Kosa, zrobione jako dyplom w łódzkiej szkole, to pyszna i mądra zabawa.

Niestety tej klasy talentu literackiego Pan Bóg Demirskiemu poskąpił. Biedak miesza Różewicza, Chopina, Szymona Wiesenthala i cały Holokaust, by powiedzieć tylko tyle, że młodzi są na rzeczywistość, tworzoną przez dzisiejszych pożal się Boże polityków, wkurzeni i chcieliby więcej zarabiać, by odzyskać wolność. Autor "From Poland with love" ostatnio napisał jeszcze sztukę o Wałęsie i drugą o łamaniu praw pracowniczych, czyli obsłużył modne i chodliwe tematy. Wmieszał do taniej publicystyki poważne sprawy, bo mu się wydało, że też będzie bardzo medialnie. Używanie strasznego doświadczenia Żydów i Polaków, symboli kultury, do zbierania medialnych konfitur wydało mi się nieprzyzwoitością i artystyczną, i ludzką. Dlatego wykonałam i podtrzymuję swój "dziki atak" na całą ekipę knociarzy-amatorów z zespołu Łaźnia Nowa, którym słowa "sztuka" i "twórczość" z ust nie schodzą, choć do prowadzenia osiedlowego domu kultury marnie się nadają ze swoją wiedzą, umiejętnościami, "wrażliwością artystyczną" i zademonstrowanymi przymiotami smaku.

Lata świetlne dzielą taką "sztukę" od profesjonalnych umiejętności węgierskich aktorów, dla których inspiracją stał się "Proces" Franza Kafki. Już budowany w głąb sceny wąski korytarz, pogłębiany rozsuwanymi na dalszym planie drzwiami i lustrami, zaopatrzony w wiele par drzwi, skąd wychodzą i gdzie znikają kolejne postaci, świadczy o ciekawej wyobraźni plastycznej. Ta scenografia tworzy doskonałe warunki do pokazania, jak realna rzeczywistość pierwszych scen aresztowania bohatera przechyla się coraz bardziej w stronę półsnu, maligny, gdzie obowiązują surrealistyczno-absurdalne prawa i coraz dziwniejsze stosunki między ludźmi. Ale Viktor Bodo (nagroda za najlepszą reżyserię) po pierwszej pół godzinie porzuca Kafkę i wystawia musical. Józefa K. zaczynają otaczać tancerze zmieniający style: od hollywoodzkich przebojów z lat dwudziestych przez parodie shimmy, jazzu, rocka aż do ulicznego break dance'u. Bardzo to się miło ogląda, aktorzy zachwycają sprawnością i lekkością, budzą zazdrość w sercu - u nas ze świecą szukać tak sprawnego zespołu. Ale spektakl nie domyka się znaczeniowo w żaden sposób, świetna atmosfera pierwszych scen wyparowuje na rzecz zabawy w cytaty ze sławnych musicali. A może w postmodernistycznym świecie już nic się nie musi domykać... W każdym razie druga nagroda to za wiele.

Spore wrażenie zrobił belgijski "Anioł śmierci" [na zdjęciu] z teatru tańca Trubelin w Antwerpii, przygotowany przez sławnego Jana Fabre'a, choreografa, rzeźbiarza, poetę, nagrodzony za najbardziej oryginalną formułę teatru. Tekst godzinnego widowiska powstawał etapami, najpierw były to zapisy rozmów Fabre'a z ciężko chorym Andy Warholem. Następnie powstał film wideo z udziałem amerykańskiego choreografa Williama Forsythe'a, fotografowanego na tle wnętrz Muzeum Anatomii Uniwersytetu w Montpelier. Kadry tego filmu, pokazujące setki eksponatów ludzkiego i nie tylko ludzkiego ciała, prezentowane są na czterech ścianach kwadratowej sali. W środku przestrzeni, wypełnionej siedzącymi na podłodze widzami, na niskim podeście znajduje się chorwacka tancerka Ivana Jozić. Jej piękne, żywe ciało stanowi kontrast dla martwych skatalogowanych preparatów, ludzkich płodów, szkieletów, czaszek etc. Z pomocą dźwięków, syków, później słów rozwija się z pozycji owiniętego w kokon owada w węża, chimerę, która prowokuje, zwodzi, oskarża filmowego partnera. Jej postać prowadzi przewrotny dialog z widocznym na ekranie Forsythe'em, który odpowiada na jej biologiczną witalność filozoficznymi formułami albo wysmakowanymi ruchami tancerza i staje się metaforą nieposkromionego życia. Są jak światło i ciemność, byt i jego idea, człowiek i jego wizerunek, ciało i myśl, porządek i chaos. Ten danse macabre został nasycony intensywnie lękami współczesnego człowieka przed śmiercią, niebytem, fascynacją ciałem i materią ulegającą rozkładowi, a także przejmującą refleksją filozoficzną.

W Toruniu, jak zwykle, zobaczyliśmy różnorodne konwencje i tendencje teatralne, w lepszym i gorszym wykonaniu. Zapowiadanej mieszanki wybuchowej raczej nie było (polegać miała ona na interpretacji klasyki przez młodych). Może to i lepiej. Tęsknię raczej za artystycznym teatrem, którego u nas jak na lekarstwo, bo większość teatrów biedzi się nad tym, jaką to rewolucję uszykować widzom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji