Artykuły

Przed występem najlepsza jest porządna porcja spaghetti



Nie możemy pani oglądać na scenie ze względu na pandemię, ale możemy posłuchać z nowej płyty - „Desire".


- Początkowo myślałam, że wydanie mojej pierwszej solowej płyty dla Sony Classic wypada na najgorszy możliwy moment. Ale teraz wydaje mi się, że w sytuacji, kiedy ludzie nie mogą wyjść z domu i spotkać się na żywo ze sztuką, dobrze się stało, że ukazał się ten album. Tym bardziej że spotyka się ze wspaniałymi recenzjami na całym świecie. Bardzo sobie go chwalą zarówno dziennikarze, jak i fani.


Co było impulsem do nagrania tej płyty?


Album nosi tytuł „Desire" -i rzeczywiście oznacza, że od czasów, kiedy byłam nastolatką, nosiłam w sobie tytułowe pragnienie, aby nagrać taki, a nie inny repertuar. Początkowo myślałam, że nigdy nie będę mogła tego zrobić, bo dysponowałam innym rodzajem głosu i predyspozycjami. Widziano mnie raczej w lżejszym repertuarze niż w wielkich, dramatycznych rolach. Ostatecznie to pragnienie jednak się ziściło. Na płycie znalazło się dwanaście arii, z których część śpiewałam już na scenie, a część - zaśpiewam dopiero w najbliższej przyszłości, bo takie są plany.


Która z tych arii jest pani najbliższa?


- Trudno wybrać. Może to będzie „Tosca" i „Madame Butterfly", bo ich autorem jest Giacomo Puccini, którego muzykę zawsze bardzo kochałam. Jego opery, jego melodie, jego harmonie, jego orkiestracje. O roli Toski marzyłam, od kiedy byłam małą dziewczynką. I mam nadzieję, że w przyszłym sezonie to marzenie ziści się w Operze Paryskiej. Tam będę miała swój debiut w tej roli. Madame Butterfly śpiewałam raz - ale niebawem szykują się kolejne produkcje. Jedną


z piękniejszych arii na mojej płycie jest aria Tatiany z „Eugeniusza Oniegina" Czajkowskiego. Znakomite libretto, słowiańska dusza. Co ciekawe: recenzenci na świecie zwracają szczególną uwagę na naszego Moniuszkę. Nam się zawsze wydawało, że jest tyle ładniej -szych arii od „Halki" - a tu tymczasem jest to absolutny „highlight". I bardzo się cieszę, że ta aria jest obecnie zauważana.


Śpiewanie tych arii w studiu nagraniowym to zupełnie coś innego niż śpiewanie


w operze?


- To dwa różne światy. Nagranie takiej płyty to ciężki kawałek chleba. Sesja wymaga niezwykłej precyzji i formy głosowej. Tymczasem brak kontaktu z publicznością sprawia, że jest się trochę wyjałowionym z emocji. Trzeba więc w sobie samemu je wzbudzić i zbudować, żeby można było oddać odpowiedni nastrój. Do tego muszę błyskawicznie przenosić się z jednej postaci do drugiej . Aria jest zawsze punktem kulminacyjnym w operze, który trwa w sumie 2-3 godziny. Dana postać ma z reguły 1-2 arie. A tutaj trzeba było nagrać aż 12 arii. Zarejestrowanie takiej płyty jest więc bardzo wymagające.


Pani mama również była śpiewaczką operową i nadal pozostaje nauczycielką śpiewu Konsultowała się pani z nią podczas nagrań?


Tym razem nie. Trochę już odcięłam pępowinę, (śmiech) W końcu mam za sobą 20 lat pracy. Na studiach i na początku kariery te lekcje były częste -nawet przez Skype'a i przez telefon. Zdarzało się, że dzwoniłam do mamy ze łzami w oczach, wołając: „Pomóż, bo nie wiem, co mam robić". Teraz daję sobie już radę sama i bardzo rzadko dopytuję się, jak zaśpiewać. Chociaż tak naprawdę ucho zewnętrzne jest zawsze bardzo potrzebne, bo inaczej słyszy się samego siebie, a inaczej kogoś drugiego. Ważne jest jednak, aby wtoku kariery dojść do takiego momentu, w którym śpiewak potrafi sam siebie ocenić i sam sobie pomóc.


Mówi się, że odziedziczyła pani wyjątkowy głos po mamie. To możliwe?


- Oczywiście. Dziedziczymy po rodzicach kolor włosów czy oczu, więc i z głosem może być podobnie. To są kwestie genetyczne. Często kiedy ktoś mówi, od razu zauważamy, że ma podobny głos do któregoś ze swoich rodziców. U nas też tak jest: mój głos śpiewany w swojej barwie jest podobny do głosu mojej mamy. Co więcej: mama mówi, że z kolei jej głos jest podobny do głosów jej rodziców, którzy również śpiewali, aczkolwiek niezawodowo. Okazuje się więc, że ten głos przechodzi z pokolenia na pokolenie. My pochodzimy z Kresów spod Wilna i Lwowa, a tam zawsze dużo się śpiewało i śpiewa, zresztą podobnie jak w Rosji czy w krajach nadbałtyckich.


W jaki sposób dba pani oswój głos?


- To jest bardzo indywidualne. Każdy śpiewak podchodzi do tego inaczej. To zależy bowiem od organizmu. Mówi się, że powinno się nawilżać struny głosowe. Kiedy się więc dużo śpiewa, można robić inhalacje, chociażby z samej wody. Bo przy wysuszonym gardle łatwiej łapie się wszystkie infekcje. Dlatego dla mnie najważniejsze jest po prostu, by być zdrowym i wyspanym. Przeziębienie i stres to nasi najwięksi wrogowie. A w dniu spektaklu -ważna porządna porcja spaghetti. Kiedyś czytałam wywiad z Dariuszem Michalczewskim i on mówił, że przed walką zawsze je spaghetti. Coś w tym jest. Ja też przed swoją „walką" sięgam po tę potrawę. Kiedyś myślałam, że najlepszy jest kawał mięsa z ziemniakami. Ale spaghetti okazało się lepsze, bo uwalnia cukier w wolny sposób, co sprawia, że mamy energię na dłuższy czas. I nie jesteśmy ociężali, jak po zjedzeniu steku.


Podobno kiedy artysta jest szczęśliwy, to śpiewa lepiej. Życie prywatne ma swoje przełożenie na występy na scenie?


- Absolutnie tak. Często mówi się, że aby tworzyć, trzeba cierpieć. Ale my nie jesteśmy twórcami, tylko odtwórcami. Bo janie piszę oper, tylko je śpiewam. A głos to jest zwierciadło duszy. Dlatego trzeba być w życiu szczęśliwym, żeby dobrze śpiewać. Każde niepowodzenie, smutek czy problemy, odbijają się w głosie. Człowiek wtedy nie ma też chęci do występowania. To jest bardzo wyczuwalne również przez fanów, którzy przecież dobrze nas znają.


Największym koszmarem śpiewaka jest utrata głosu. Przeżyła pani kiedyś coś ta-


Kiedy miałam mieć próbę generalną przed występem w londyńskim Covent Garden, nie mogłam w ogóle wydobyć z siebie głosu. Chodziłam tylko po scenie igrałam, a dublerka stała z boku i śpiewała. Czułam się, jakby ktoś nagle odciął mi jakąś ważną część ciała. Byłam jak wykastrowana. Bo przecież głos jest najważniejszy w operze. To niemiłe uczucie. Na szczęście nie było tak, że głos mi się załamał podczas spektaklu. Kiedyś jednak, również w Covent Garden, śpiewałam chora - i robiłam to tak delikatnie i ostrożnie, żeby tylko skończyć. To był duży wysiłek. Ale z drugiej strony - w jednym z najlepszych spektakli „Napoju miłosnego", zaśpiewałam chora. Mówi się, że kiedy ktoś jest chory, to śpiewa lepiej, bo jest niesamowicie skupiony i skoncentrowany, bardzo się pilnuje i nie idzie na żywioł. Spektakl poszedł więc świetnie, ale odbiło się to na mnie tak, że nie mogłam z siebie wydobyć głosu przez dwa tygodnie.


Jedna fałszywa nuta może zniszczyć operowego śpiewaka?


To prawda. Często jest tak, że widzowie przychodzą na daną operę tylko po to, żeby usłyszeć tę jedną wyjątkową arię. Nieważne są całe trzy godziny spektaklu - liczy się tylko ten jeden moment. I jeśli wtedy śpiewakowi nie wyjdzie choćby jeden dźwięk, to wtedy wszyscy mówią: „O, beznadzieja" lub „O, kończy się". Nieważne, że ktoś trzy godziny śpiewał pięknie i tylko jedna nuta mu nie wyszła. A przecież to się może zdarzyć, bo nikt nie jest robotem.


Śpiewanie w operze musi być okupione ogromnym stresem. Jak pani z nim walczy?


- W moim przypadku stres młodej mamy przebił absolutnie wszystko. Dlatego teraz się śmieję i mówię, że kiedy idę do pracy, to wreszcie mogę odpocząć. Te dwie godziny przed spektaklem w garderobie jest moim wyciszeniem. To działa jednak w obie strony: codzienne życie domowe to z kolei odstresowanie od obowiązków zawodowych. Tym bardziej jak się ma dziecko. Ono weryfikuje absolutnie wszystko i zmienia priorytety. Kogo obchodzi, że coś poszło na scenie nie tak, kiedy w domu trzeba dziecko nakarmić, wykąpać i położyć do snu. To totalna odskocznia, coś, co czyści umysł i weryfikuje to, co w życiu jest ważne i nieważne. Bywają oczywiście śpiewacy, którzy okupują swoje występy wielkim stresem. Potrafią cały dzień przed spektaklem przeleżeć zamknięci w ciemnym pokoju hotelowym z opuszczonymi żaluzjami. Jeśli ja miałabym takim lękiem okupować wykonywanie tego zawodu, to na pewno bym z niego zrezygnowała. Bo przecież śpiewanie ma być przyjemnością: dla publiczności i dla tego, kto występuje. Całe szczęście ja mam wielką frajdę z bycia na scenie.


Ma pani jakieś. rytuały" przed lub po występie?


- Najważniejszy jest sen. 60-70 proc. sukcesu opery, to dobrze przespana noc. Staram się więc w dniu spektaklu spać długo, nawet do dwunastej czy trzynastej. Ten mój czas jest bowiem przesunięty. Ostatnio śpiewałam pięcioaktowego „Don Carlosa" i spektakl kończył się o północy. A w teatrze musiałam być o siedemnastej. Żeby być w formie w środku nocy, muszę więc sobie ten dzień jakoś skrócić. Z wiekiem jednak ze snem o poranku jest coraz trudniej. Im człowiek starszy, tym wcześniej się budzi. (śmiech)


W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Uwielbiam umierać na scenie". To znaczy, że ma pani w sobie predyspozycje do dramatycznych ról?


Przez prawie 20 lat śpiewałam w komediach. To też nie jest łatwe, często dużo trudniej ludzi rozbawić niż wywołać łzy. Mnie jednak zdecydowanie ciągnie w stronę dramatu. Moi ulubieni kompozytorzy, jak Puccini, Verdi czy Czajkowski, pisali przede wszystkim tragedie. Tam najpiękniejsze melodie towarzyszą właśnie scenom śmierci. Stąd moje szczególne upodobanie do umierania na scenie.


Zdarzyło się pani rozpłakać w takim momencie?


- Zdarzyło mi się 2-3 razy, chociaż mówi się, że to nieprofesjonalnie i to publiczność ma płakać, a nie artysta. Stało się to na próbie, kiedy pierwszy raz śpiewałam Madame Butterfly z orkiestrą. W ostatniej scenie, kiedy tuż przed popełnieniem samobójstwa, główna bohaterka żegna się z dzieckiem. Powaliło mnie to kompletnie na łopatki, nie mogłam w ogóle dokończyć. Te emocje były niesamowite.


Pani mąż Roberto Alagna też jest śpiewakiem. Połączyła państwa opera?


- Poznaliśmy się w kawiarni w Covent Garden podczas prób do „Napoju miłosnego"...


Lubicie państwo występować ze sobą na scenie?


- Oczywiście. Tym bardziej że ludzie lubią nas razem oglądać na scenie. Mają wrażenie, że wtedy dzieje się coś wyjątkowego. Jakaś chemia, jakiś czar. Coś w tym jest -w końcu zadziałał ten „Napój miłosny", (śmiech) Oboje jesteśmy jednak indywidualistami i każde z nas lubi postawić na swoim. Dlatego ten nasz proces twórczy w postaci prób bywa czasami ciężki. To nie jest tak, że wszystko idzie jak z płatka. Każdy próbuje przeciągnąć drugiego na swoją stronę. Ale wynik jest zawsze zaskakujący - nawet dla nas samych.


Mąż jest starszy od pani i ma większe doświadczenie. Słucha pani jego rad?


- Nie. Oczywiście rozmawiamy o swoich rolach i czasem nawet krytykujemy się nawzajem. Ale i tak każdy musi przetrawić te opinie w sobie i bierze z nich to, co uważa za słuszne.


Kiedyś w jednym z wywiadów pani maż powiedział, że lubi panią... uśmiercać na scenie. To dobry sposób na rozładowanie małżeńskich stresów?


- (śmiech) Pewnie tak. Jak mu kołki ciosam na głowie, to może mi się za to na scenie odpłacić. Coś w tym jest: zabijał mnie już w „Pajacach", w „Otellu", dusił, mordował!


Nie ma między państwem artystycznej rywalizacji?


- Może gdybyśmy oboje zaczynali w tym samym momencie od zera, to mogłoby się coś takiego pojawić. Czasem niektóre małżeństwa rozpadają się przez zazdrość i chęć dominacji. Ale w naszym przypadku to byłoby śmieszne. Roberto jest wielką gwiazdą, jest obecny 37 lat na scenie, czyli prawie dwa razy tyle, co ja. A ja wiem, z kim się związałam, jakiego kalibru to nazwisko. Głupotą byłaby chęć jakiejkolwiek rywalizacji. Tym bardziej z mężem. Dzisiaj właściwie nie ma takiej rywalizacji jak kiedyś, gdzie dwie lub trzy śpiewaczki grały tę samą rolę i reżyser decydował, która dostanie premierę. Teraz jest zupełnie inaczej : każdy ma podpisany kontrakt i dokładnie wie, co, kiedy i gdzie zaśpiewa. Nie ma więc wygryzania się nawzajem przez koleżanki.


Gdzie państwo madę rodzinny dom?


- W Warszawie. Czasem jedziemy do moich rodziców do Wrocławia, a czasem do rodziców męża - pod Paryż. Mamy tam też swój dom, gdzie mieszkamy, kiedy śpiewamy w operze paryskiej. Prowadzimy jednak życie nomadów. Tak jak ktoś kiedyś powiedział: „Tam, gdzie wieszam kapelusz, tam jest mój dom".


Nie obawiała się pani. że urodzenie dziecka zahamuje pani karierę?


- Nigdy nie jest na to dobry moment. Ato jeszcze kariera, a to mieszkanie, a to samochód. Przeżywają to kobiety w każdym zawodzie. W moim jest to o tyle trudniejsze, że cały czas żyję na walizkach. Musiałam więc wozić ze sobą mleko, pieluszki, ubranka. Teraz jeszcze bardziej się to komplikuje, bo pojawia się kwestia przedszkola i szkoły.


Jak sobie z tym radzicie?


- Mamy to szczęście, że nasza córka bardzo lubi podróżować. Nie jest taka, że brakuje jej jednego pokoju i tych samych dzieci wokół siebie. Może dlatego, że od dziecka jest nauczona wszędzie z nami jeździć? Chodziła trochę do przedszkola we Francji, w USA. Dlatego wie, co to oznacza. W styczniu skończyła sześć lat, więc niedługo zacznie się szkoła. Uparcie jednak twierdzi, że chce z nami jeździć po świecie.


Córka zdradza zainteresowania śpiewem?


- Bardzo. Ma talent dziewczyna. Mówię to obiektywnie, a nie jak zakochana mama. Malena często robi nam spektakle, które składają się z trzech części. W pierwszej śpiewa rozrywkę, w drugiej operę, a w trzeciej - tańczy balet. Mało tego: przygotowuje i sprzedaje na nie bilety! Ostatnio, gdy skończyła, zapytała: „Przepraszam, a gdzie moja zapłata?", (śmiech) Kiedy niedawno byłyśmy w „Dzień dobry TVN", prowadząca zapytała jej: „Malena, chcesz śpiewać w przyszłości jak rodzice?". A ona na to: „Ja mam wiele możliwości". Oby nam wszystkie dzieci tak wyrastały i nie zamykały się w żadnych „skorupach" i kompleksach.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji