Artykuły

Ciut za śmiesznie

Poczucie osamotnienia pośród teatralnej widowni jest zawsze przykre. Albo prawie zawsze. Niekiedy można czerpać satysfakcję z (złudnego zazwyczaj) poczucia, że oto siedzę sobie i rozumiem więcej niż inni. Czasem jednak owo osamotnienie wynika z wręcz odwrotnego zjawiska: siedzę i nie rozumiem. Co gorsza, siedzę z dość kwaśną miną, podczas gdy wszyscy wokół mnie bawią się świetnie.

Wybierałam się na "Trzech muszkieterów" zespołu warszawskiej Montowni z radością, że oto w piątkowy wieczór otrzymam rozrywkę na profesjonalnym poziomie: efektownie pomyślaną, dobrze zagraną, lekką, a przy tym niegłupią. Nie oczekiwałam, że dzieło Aleksandra Dumasa przepisane zostanie na współczesność w sposób dojmująco trafny, dotkliwy, że choć przez chwilę zobaczymy w nim kawałek własnego świata. Nie, tego się nie spodziewałam, bo to - przyznajmy szczerze - zadanie dość karkołomne i w samym zamyśle wątpliwe.

Chciałam po prostu zobaczyć wersję "Trzech muszkieterów", która nie tyle odświeży w pamięci dawno czytaną powieść (od czasu do czasu adaptowaną w mniej lub bardziej udanych realizacjach filmowych) czy zreferuje pokrótce jej akcję, ale zajmie się wątkiem, tematem, postacią, która może dziś widza zainteresować, rozbawić, wzruszyć. Krótko mówiąc: wersję, która nie tylko pokaże możliwość współczesnej lektury utworu Dumasa (należącego przecież do kanonu literatury popularnej), ale też do niej - choćby w przewrotny sposób - zachęci.

I tu pojawia się pewien problem: głównymi bohaterami przedstawienia nie są bohaterowie Dumasa, ale aktorzy Teatru Montownia. Od pierwszej sceny - gdy kokietują publiczność wyznaniami, że jako zapracowani warszawscy aktorzy, na co dzień chałturzący w serialach, nie mieli czasowych możliwości poznania kubatury nowohuckiej sceny (więc przestrzeń gry wyznaczają na podłodze białą taśmą) - prezentują siebie. I w tym również nie byłoby nic złego - idąc na spektakl Teatru Montownia, możemy przewidzieć taki kształt przedstawienia. Ale by robić teatr tego typu, teatr, w którym publiczność czerpie radość i satysfakcję z obcowania z ulubionymi aktorami w kolejnych odsłonach ich inwencji i twórczych poszukiwań, to popis umiejętności, poczucia humoru i wyobraźni musi być zrealizowany perfekcyjnie.

"Trzej muszkieterowie" rozgrywają się na czarnym prostokącie, w umownych kostiumach (tylko D'Artagnan ma pełen strój, jako że aktor gra wyłącznie tę postać), a jedynym elementem scenografii jest kilkuczęściowa szafa, która w trakcie osiemdziesięciominutowego przedstawienia wielokrotnie zmienia swoją funkcję: jest szafą, labiryntem pałacowych komnat, parawanem, paryskim zaułkiem. Owa oszczędność jest ciekawa, wzbudza z początku zainteresowanie widza. Rzecz w tym, że osiemdziesiąt minut spektaklu jest oparte na kilku zaledwie pomysłach.

Trzej aktorzy i jedna aktorka grają po kilka ról. Przemiana postaci sygnalizowana jest zmianą elementu kostiumu i rodzajem ekspresji. Ale to, że kardynał Richelieu jest zniewieściałym despotą, królowa mówi z obcym akcentem, a Buckingham zabawnie artykułuje wyrazy, może śmieszyć przez dwie, trzy sceny. Przedstawione w telegraficznym skrócie wydarzenia z powieści są, owszem, czytelne, ale niewiele z nich wynika. Nie mówiąc już o tym, że gubimy cały urok choćby francusko-angielskiej wojny kulturowej.

O czym więc jest ten spektakl? Naprawdę trudno powiedzieć, dostrzegłam w nim serię gagów, niezbyt zresztą wymyślnych. Po kilkunastu minutach opowieść o przyjaźni i honorze staje się nie tylko przewidywalna, ale gubi swój temat. Jak pamiętamy, w "Trzech muszkieterach" Aleksandra Dumasa bohaterowie ratują dobre imię królowej, odzyskując podarowane przez nią kochankowi diamentowe spinki. Spinki w przedstawieniu zastąpiły drewniane klamerki do suszenia bielizny. Żart, ale mówi wiele o tym, jak dramaturg i reżyser potraktowali powieść. Trochę żal, tym bardziej że na moim przedstawieniu pojawiły się grupy uczniów gimnazjum, którym "Trzej muszkieterowie" kojarzyć się będą pewnie ze skeczem o czterech facetach, którzy - tu cytat - "chcą wkurwić kardynała".

W finale aktorzy serwują nam jeszcze jeden żart: na deser zobaczymy "Quo vadis" Henryka Sienkiewicza, gdzie rolę młodej chrześcijanki zagra Marcin Perchuć. Dobrze, że to tylko kolejny dowcip, bo kolejnej takiej adaptacji już nie chciałabym oglądać. Ale, jak podkreślam, na wypełnionej widowni byłam wyjątkiem, publiczność bawiła się świetnie. Martwi mnie tylko, że ten odbiór zbyt przypominał reakcje widzów występów kabaretowych prezentowanych regularnie w państwowej telewizji. Naprawdę tylko tak umiemy się śmiać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji