Artykuły

Ostrożnie z klasyką

Każdy wie, jak to jest z klasyką. Nie ma dzieł idealnych, często więc się je "poprawia". Coś można ująć, coś dodać - żeby dostosować prezentowany na scenie utwór do przyzwyczajeń i potrzeb dzisiejszego widza. Takie działanie może jednak przynieść odwrotny skutek. Trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć "stop". Można się o tym przekonać, oglądając "Don Kichota" Ludwiga Minkusa z Teatru Wielkiego w Łodzi.

Premiera została przygotowana na inaugurację XXII Łódzkich Spotkań Baletowych. Zdaje się, że w zamierzeniu twórców sięgnięcie po klasyczny balet miało stanowić przeciwwagę dla innych biorących udział w festiwalu przedstawień, spośród których najbardziej klasyczna jest baletowa wersja "Orfeusza i Eurydyki" zrealizowana przez Federica Flamanda do muzyki Christopha Glucka. To posunięcie odważne, ale i ryzykowne. Żeby z sukcesem zaprezentować klasyczny balet, trzeba mieć po pierwsze - bardzo dobry zespół, po drugie - pomysł.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że pomysł, owszem, był. Choreograf Aleksander Połubiencew miał świadomość tego, że do oryginalnego libretta Mariusa Petipy trzeba wprowadzić zmiany, które utwór odkurzą. Efekt okazał się jednak całkowicie odwrotny od zamierzonego.

W "Don Kichocie" Minkusa-Petipy to nie Don Kichot jest centralną postacią, lecz para zakochanych: Kitri i Basilio. Błędny rycerz pełni rolę wyłącznie służebną. To dzięki niemu, po licznych perypetiach, mogą stanąć przed ołtarzem. Połubiencew rolę Don Kichota (Tomasz Jagodziński) jeszcze bardziej zmarginalizował, pozbawiając balet prologu. Zamiast obrazu, w którym tytułowy bohater decyduje się wyruszyć w swoją wędrówkę, na scenie pojawia się Amor (Hannah Sofo), który okazuje się przewodnikiem po przedstawieniu. Być może oryginalny prolog rzeczywiście nie pasuje do standardów współczesnego baletu, być może jest zbyt długi i nudny. Z pewnością jednak ma więcej sensu niż dopisane intermedia z Amorem, które nie dość, że nic nie wnoszą do akcji, to jeszcze są - w sensie widowiskowym - wyjątkowo mało atrakcyjne.

Sam Amor nie jest zresztą przesadnie efektowny. W białej, brokatowej szacie i białej peruce przypomina zabawkę na choinkę. To nie jedyna wpadka scenografa Wiaczesława Okuniewa. Kostiumom i dekoracjom "Don Kichota" brak jest wyraźnej spójności, choćby kolorystycznej, a wiele elementów to po prostu kicz. Podtytuł sztuki brzmi, owszem, "Balet komiczny w dwu aktach z prologiem", ale komizm postaci można zaznaczyć subtelniej, niż ubierając Gamache'a (niechciany zalotnik Kitri - Piotr Ratajewski) w strój tak pstrokaty, że kojarzy się tylko z egzotyczną papugą.

Na szczęście całość ratowali odtwórcy ról - Kitiri (Minori Nakayama) i Basilia (Ryo Takaya). Przyjemnie patrzyło się także na Jana Łukasiewicza w roli Sancho Pansy, który chyba najlepiej ze wszystkich tancerzy wyczuł konwencję baletu komicznego. Udało mu się połączyć charakterystyczność ruchu z godną podziwu sprawnością w wykonywaniu taneczno-akrobatycznych ewolucji. Tę charakterystyczność trafnie uchwycił także Tomasz Jagodziński - szkoda, że Don Kichot tak niewielkie znaczenie odgrywał zarówno w choreografii, jak i libretcie. Rozczarował natomiast kompletnie drugi plan - zwłaszcza tancerki. Część partii zespołowych była wykonywana nierówno i, co gorsza, nie zawsze w zgodzie z muzyką.

Ten "Don Kichot" w rywalizacji z innymi festiwalowymi spektaklami nie ma raczej szans. Szkoda. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie to dla zespołu łódzkiego baletu pouczająca lekcja, a przy kolejnych premierach zostaną z niej wyciągnięte wnioski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji