Artykuły

Cud w Gliwicach

Do polskiej prapremiery sławnego musicalu Leonarda Bernsteina z librettem Arthura Laurentsa gliwicka scena przygotowywała się długo a wytrwale, bo najpierw trzeba było sforsować nie tylko liczne bariery formalne i techniczne. Wystarczy powiedzieć, że "West Side Story" jest dziełem dewizowym... a to w naszych warunkach oznacza podjęcie próby o najwyższym stopniu nieprawdopodobieństwa. Owszem, to się u nas czasem udaje, jeśli w grę włączą się interesy i siły całkowicie niezależne od relacji złotówka - dolar... Po prostu osobiste kontakty i związki wyższego, lecz akurat nie państwowego rzędu są niekiedy na tyle silne, że niemożliwe staje się realne. Nie byłoby więc w Polsce "Skrzypka ha dachu" gdyby nie Antoni Marianowicz. Swoje sposoby pozyskiwania nieosiągalnych tytułów ma również Jerzy Gruza... No tak, tym jednak razem starania podjęto w Gliwicach i to bez układów, którymi dysponują chociażby przed chwilą wymienieni. Dyrektor Operetki Śląskiej, Zbigniew Kalemba, zawziął się jednak i nie zrezygnował z osiągnięcia celu. Trwało to jednak parę lat, nim można było przystąpić do realizacji - lecz z jakim skutkiem?

Porwać się na wystawienie "West Side Story" w polskich warunkach to dziś - poza Gdynią i jej wyśmienitym Teatrem Muzycznym - postawić wszystko z góry na przegraną kartę. Talk więc poruszamy się w kategoriach cudu, które akurat u nas zdarzają się z wielu względów częściej, ale czy zawsze na zawołanie? By wystawić tę pozycję, trzeba przede wszystkim dysponować zespołem o bardzo wysokim stopniu sprawności, a do tego licznym, na dodatek rówieśnym, przy tym wyszkolonym w gatunku tak unikatowym jak musical, więc jednoczącym wszystkie elementy scenicznego warsztatu. Z tym nigdy u nas nie było dobrze, lecz teraz Jest jeszcze gorzej, bo kto tylko może, podpisuje byle jaki kontrakt zagraniczny. A przecież "West Side Story" to nie tylko jedna z wielkich legend Broadwayu (732 przedstawienia osiągnęła pierwsza realizacja z 1959 roku), ale i pozycja, która doczekała się znanej również w Polsce ekranizacji nagrodzonej 10 "Oskarami". Wystarczy?... Toteż niewielu wierzyło że w Gliwicach rzecz się uda; świadectwem lista nieobecnych spośród zaproszonych stołecznych gości. Po prostu na wszelki wypadek nikt nie przybył, więc polska prapremiera musicalu Bernsteina ma, jak dotąd, wymiar wydarzenia lokalnego. No, no, poczekajmy...

"West Side Story" jest dziełem, które słynny dramat Romea i Julii przenosi w realia Nowego Jorku. Konflikt wrogich rodów został tu zastąpiony przez bezwzględną rywalizację dwóch gangów młodzieżowych dążących do ostatecznej konfrontacji i rozstrzygnięć bez względu na cenę. Ostrość zderzeń i brutalność niektórych scen pełnych przemocy i dosłownego okrucieństwa uwypukla liryczny wątek miłości młodziutkiej Portorikanki - Mariji i Toniego, przetkany poetycką materią jakże subtelnych scen rodzącego się uczucia. Lecz sens tego musicalu nie polega na prostym przeniesieniu starego, wielokrotnie przetwarzanego schematu w scenerię nowojorskich slumsów. Istota w zastosowanych środkach. Otóż słowo zostało tu sprowadzone do elementarnych funkcji: dialogi są ostre, skrótowe, przesycone monosylabami. Wszystkie emocje i znaczenia zawarte są natomiast w pełnej napięć i kontrastów wyrastającej z jazzu, muzyce Bernsteina. To muzyka wyznacza czas i przebieg scen; często ilustracyjna dla zobrazowania skondensowanych sytuacji. Głównym środkiem wyrazu nie jest przy tym śpiew - choć najważniejsze numery stały się przebojami. Dramaturgia tego musicalu osadzona jest na prostych znakach i języku ruchu i wyrasta z zasad współczesnej choreografii. Bernstein, który w muzyce objawił się najpierw jako genialny dyrygent a także autor symfonii i oper. wykazał w swoim czwartym z rzędu musicalu szczególny słuch na współczesność w całej jej drapieżności i żywiołowości. Muzyka, ruch, gesty i słowo zostały w "West Side Story" zespolone w integralną całość - i tylko tak można sobie wyobrazić przekaz tego dzieła.

Realizacja gliwicka nie byłaby możliwa gdyby Operetka Śląska nie dysponowała 'tak liczną, utalentowaną młodzieżą, w większości wywodzącą się z wychowanków oraz słuchaczy przyteatralnego studia. Właśnie sceny zbiorowe - jakże tu ważne - są najsilniejszymi sekwencjami widowiska. Żywiołowa energia młodości została tu z żelazną logiką artystyczną i konsekwencją wykonawczą podporządkowana wizji scenicznej. Sprawność ruchowa i rytmiczna tej młodzieży jest imponująca Ekspresja i spontaniczność reakcji świadczą, że reżyser i choreograf, Tadeusz Wiśniewski, potrafił wyzwolić w tej młodzieży to, co utajone i podświadome; oddane zostało więc tutaj całe zagubienie i osaczenie współczesnej młodzieży, jej izolacja i dezintegracja oraz wynikająca z tego agresja, której rozładowanie następuje w walce. Musi dojść do mordu, by zbiorowość ta zrozumiała cały tragizm własnej sytuacji.

Ten spektakl zasadza się na ruchu, rytmie i ekspresji scen zbiorowych. Co sekwencja - to obraz godny zapamiętania. Niezwykle sugestywne są sceny walki, świetne, aż do perfekcji wypracowane układy taneczne. No i wykonawcy - co postać to inna (nawet w epizodach). Ileż uwagi skupia arcywrażliwy w każdym ruchu i geście Dariusz Wójciak (Śmigło), czy niezwykłe sugestywna Katarzyna Giżyńska (Smarkata). Więc co postać - to ktoś, poczynając od szefów wrogich gangów Andrzeja Smogóra i Michała Sienkiewicza oraz wyśmienitej Anity, którą kreuje Krystyna Konopacka-Parniewska.

Na tym tle główna para wykonawców stanęła przed niezwykle trudnym zadaniem: rozwój ich uczucia musi zostać oddany z całą żywiołową siłą, ale bez taniego melodramatyzmu. I to się udało, choć Stanisław Meus, który śpiewa pięknie, jest nieco skrępowany wielością scenicznych zadań, zaś Małgorzata Witkowska, sugestywna jako postać, ma niestety głos (barwa, gatunek, technika wokalna), który nie satysfakcjonuje. Ale są sceny, kiedy oboje zapadają w pamięć, szczególnie poetycki obraz w pracowni krawieckiej pośród ożywionych manekinów we frakach i ślubnych sukniach.

Scenografia jest silnym atutem spektaklu, który akcentuje teraźniejszość rozgrywających się zdarzeń (afisz z napisem: Dukakis for President). Scena Gliwicka nie ma odpowiednich urządzeń teatralnych, jest przy tym płytka, a i park świetlny nie najlepszy. Marian Jankowski znalazł jednak właściwe rozwiązanie: całą scenę zabudował wielkimi płaszczyznami ceglanych ścian, wypełnionych napisami i reklamami. Metalowe kraty i siatki potęgują wrażenie uwięzienia. Tym silniej jednak przemawiają sceny liryczne wycyzelowane z właściwym skupieniem.

A przygotowanie muzyczne? Zbigniew Kalemba ten gatunek muzyki czuje wybornie. Przecież lata całe uprawiał z powodzeniem jazz i muzykę rozrywkową. Niezawodny słuch i instynkt rytmiczny pozwoliły mu z wielka ekspresją oddać zapis partytury. Orkiestra brzmi znakomicie, soczyście i ostro a przy tym wszystkie wątki melodyczne zostały wycieniowane. Jeśli istotą tego spektaklu jest ruch i rytm, bez tak grającej orkiestry nie byłoby to możliwe.

Ta premiera nie doczekała się jeszcze należnego rozgłosu - a jest od pamiętnego "Człowieka z la Manczy" sprzed laty dwudziestu największym osiągnięciem gliwickiej sceny. Nieprawdopodobne - a jednak! Trzeba się w pełni zgodzić z tym, co stwierdził w programie Tadeusz Wiśniewski: w tym oddalonym znacznie od Nowego Jorku mieście, w którym nie ma hotelu, za to reakcję termojądrową uzyskuje się w prawie domowych warunkach - są ludzie skłonni działać wbrew racjonalnym przesłankom: podobnie jak ja. I myślę z przerażeniem, że gdyby to działanie miało przynieść jakikolwiek pozytywny skutek, byłby to całkiem prawdziwy dowód na zupełnie nieprawdziwą tezę". Otóż to!

Myślę, że i tym przedstawieniem Operetka Śląska pokaże się nie tylko w kraju. Rozpocząć należy jednak od Warszawy. Na złość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji