Artykuły

Kopister, a opowieść? Rozmowa z Piotrem Wawrem

- Władza to potęga, to narkotyk. Jeśli absolwent obróbki skrawaniem popsuje detal, to go wyrzuca i niestety zadufani w sobie lekarze często robią tak samo... Myślę, że język, jakim się posługują, daje im poczucie przewagi. Analogicznie jest w sądzie - z sędzią nie można porozmawiać, a język prawniczy jest celowo hermetyczny - Justynie Jaworskiej opowiada Piotr Wawer.

Justyna Jaworska: Różne rzeczy robił pan w życiu. Mamy rozmowę z ciekawym człowiekiem!

Piotr Wawer: Czy ciekawym, to już pani oceni, ale tak, robiłem rzeczy bardzo różne. Z wykształcenia jestem ekonomistą, chociaż nigdy w tym zawodzie nie pracowałem i pracował nie będę, bo nie wyobrażam sobie podliczania słupków, natomiast wykonywałem masę różnych zawodów. Pierwszy raz na deskach scenicznych stanąłem jako dziesięciolatek, występowałem w Operze Warszawskiej z chórem Skoraczewskiego. Śpiewaliśmy w takich operach jak "Carmen", "Tosca", "Cyganeria", "Król Roger". A potem, kiedy chciałem iść na wydział aktorski, to się okazało, że obowiązuje limit wiekowy i się nie załapałem. Ale grałem całe lata i w teatrze miłośniczym, i w teatrze zawodowym, nikt mnie już o dyplom nie pytał. Przepracowałem dwa sezony w Powszechnym, jeden we Współczesnym, siedem w Dramatycznym. I nie mogłem się z tego utrzymać. Stąd moja decyzja, żeby zrobić prawo jazdy z czego się tylko da (teraz mam papiery na wszystko poza czołgami) i jeździć zawodowo. Jako kierowca tirów zjechałem pół Europy, na co w życiu nie byłoby mnie stać, a że nie cierpiałem nocować przy autostradach, to zjeżdżałem sobie do miasteczek, zwiedzałem muzea, kościoły, zabytki. Rozmawiałem z ludźmi, mimo że bolały mnie od tego ręce, bo nie znam języków. Dużo widziałem, miałem porównanie i na przykład Wersal mnie rozczarował - mamy w Polsce piękniejsze i lepiej wyposażone w eksponaty pałace, jak choćby Kozłówka, gdzie mieści się Muzeum Zamoyskich.

W autobiograficznej sztuce, którą drukujemy obok, wraca pan do epizodu mleczarza...

Tak, to było wtedy, kiedy mój najstarszy syn się urodził. Udało mi się wywalczyć urlop macierzyński i wychowawczy - cudem, bo w tamtych czasach mężczyznom ich nie przyznawali. Nie istniała instytucja ojca samotnie wychowującego dziecko. Ale to był niewielki pieniądz, więc zatrudniłem się jako mleczarz w najbliższym sklepie spożywczym. Wstawałem o trzeciej i robiłem siedemdziesiąt cztery piętra na piechotę, bo na osiedlu przy Kameralnej, gdzie mieszkałem, tylko jeden budynek miał windę. Wracałem akurat, żeby zrobić juniorowi śniadanie, ale to już opisałem. Pracowałem także jako hydraulik, i to nie taki od przykręcania kraników, tylko taki od szamba: schodziłem do kanałów. Nurkowanie tam to był koszmar, ale i takie rzeczy robiłem. Więcej tego było, kiedy drukuję mój życiorys, zajmuje trzy strony.

A jak zaczęła się historia z Teatrem Parabuch?

To był osiemdziesiąty czwarty rok. Na warszawskiej Pradze, na rogu dzisiejszej alei Solidarności i Targowej, stoi taki okazały budynek należący do Kolei, mieści się tam chyba nadal centrala PKP. Nigdy tam nie byłem, chociaż prawie całe życie mieszkałem tuż obok, aż wreszcie raz jeden wstąpiłem coś załatwić i zobaczyłem w gablotce kartkę, że facet - to był Ryszard Jakubisiak - chce założyć teatr i szuka chętnych. Zadzwoniłem, że jestem zainteresowany, i okazało się, że zgłaszam się pierwszy! Wszystkich nas zebrało się wtedy pięcioro, założycieli Parabucha, który z powodzeniem gra do dziś i jest jednym z najstarszych teatrów miłośniczych w Polsce, oczywiście nie liczę przemyskiego Fredreum...

Wiem, że też grał dużo Fredry.

Przerobiliśmy praktycznie całego, nawet mniej znane jednoaktówki, jak "Zrzędliwość i przekora", "Nikt mnie nie zna" czy "Świeczka zgasła". Samą "Zemstę" wystawialiśmy ponad sto razy. Rysiek zawsze wychodził z założenia, że zaczynamy od klasyki. Tu jest cały czas sporo do zrobienia.

I reżyserował pan Fredrę!

Miałem olbrzymią przyjemność wystawić "Męża i żonę". Graliśmy to sześćdziesiąt cztery razy po całej Polsce i nadal jest to tytuł rozchwytywany. Paweł Rusinowski wymyślił, że scena będzie miała dwa dwadzieścia na dwa czterdzieści.

Metrów?

Tak, takie większe łoże. Włożyłem czwórkę bohaterów do łóżka, uszyliśmy specjalną kołdrę, żeby ich mogła zakryć, a widownia siedzi pół metra od sceny, z trzech stron. I ludzie bawią się na tym setnie! Ale Parabuch to nie wszystko, bo sporo teatrów miłośniczych zakładałem, pracowałem i z młodzieżą, i z dorosłymi. Jedną grupę nazwałem Teatrem Wcześnie Urodzonych, bo byli tam sami dorośli ludzie, w przeważającej mierze nauczyciele. I od tamtej pory postanowiłem sobie: nigdy więcej z nauczycielami, wszystko lepiej wiedzą i nie przyjmują żadnych uwag! (śmiech) Ale takie doświadczenie też mam.

Mówi pan o teatrze miłośniczym, bo określenie "amatorski" sugeruje, że to coś gorszego?

Ja nie mam problemu z tą nazwą, ale zawodowcy mają. Sam dzielę teatr prościej, na dobry i zły. Widziałem naprawdę dużo dobrych przedstawień w wykonaniu amatorów.

A ja dużo złych w wykonaniu zawodowców.

To samo chciałem powiedzieć. Właśnie za chwilę, po naszej rozmowie, idę na próbę teatru miłośniczego w prywatnym mieszkaniu. Próbujemy postawić "Kantatę na cztery skrzydła" zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Przejdźmy może do pana tekstu. Ostatnio o nim myślałam, gdy bliska mi osoba trafiła do szpitala i podobnie jak pański bohater miałam wrażenie, że lekarz w rozmowie ze mną specjalnie używa trudnej terminologii. Dlaczego oni to robią?

Władza to potęga, to narkotyk. Jeśli absolwent obróbki skrawaniem popsuje detal, to go wyrzuca i niestety zadufani w sobie lekarze często robią tak samo... Myślę, że język, jakim się posługują, daje im poczucie przewagi. Analogicznie jest w sądzie - z sędzią nie można porozmawiać, a język prawniczy jest celowo hermetyczny. I twierdzenie, że nieznajomość prawa nie usprawiedliwia, jest bzdurą, bo jeśli tak, to wszyscy powinniśmy być prawnikami. Władza lekarzy sięga jednak dalej, bo kiedy na przykład decydują, by odłączyć pacjenta od aparatury, to dopuszczają się eutanazji. Ja bym poszedł za coś takiego do więzienia, a im wolno? Ale ja jestem urodzonym anarchistą i rozmaite absurdy, nad którymi inni przechodzą do porządku dziennego, mnie doprowadzają do szału.

Tekst jest, jak już powiedzieliśmy, autobiograficzny i na tyle przejmujący jako historia, że chyba nie będziemy się bawić w interpretacje. Nasi czytelnicy chcieliby pewnie wiedzieć, co dalej z lekarzem, z którego winy stracił pan żonę.

Po tym morderstwie już nie sprawdzałem, co się z nim dzieje. Dopiero całkiem niedawno postanowiłem się dowiedzieć, czy nadal pracuje. Okazało się, że owszem. Jego nazwisko zostało w tekście zmienione, ale poza tym było tak, jak to zapamiętałem. Po tych wydarzeniach miałem problemy ze sobą, a do pionu postawił mnie, żeby było weselej, socjolog. Pewnie gdybym się zgłosił do psychologa czy psychiatry, bawiłbym się w to dłużej, ale chodziłem na rozmowy do kulturalnego pana, który pewnego razu obrzucił mnie stekiem wyzwisk i wyrzucił za drzwi. Pomogło. Miałem za to jeszcze jedną historię rodzinną z tym samym OIOMem, gdzie trafił dziadek mojej żony...

Pisze pan o nim. To ten szewc, który sam sobie zaszył ranę?

Ten sam. Niedługo po śmierci Ani dostałem telefon, że dziadek jest w szpitalu, w stanie krytycznym. Przyjeżdżam i słyszę, że jest źle i nie ma szans. A sprawa była taka, że dziadek nie przepisał na mnie mieszkania, które normalnie przeszłoby na moją żonę. Dwa pokoje z kuchnią - w tamtych czasach majątek. Lekarze obiecali, że nafaszerują go czym się da, by rano odzyskał przytomność i podpisał dokumenty, a potem niech się dzieje wola nieba. Wpadam następnego dnia, niestety zero kontaktu. Po trzech dniach telefon ze szpitala. Przyjeżdżam, łóżko puste, więc pomyślałem, że już po wszystkim. Tymczasem dziadek podobno w nocy wstał, wyrwał sobie kroplówki z żył, z jednej z butelek (wtedy były jeszcze szklane) zrobił tak zwanego tulipana, stanął na środku OIOMu i zagroził "Jak mnie, k..., nie przeniesiecie na kardiologię, to was wyrżnę". Przenieśli. Po krótkim czasie wyszedł, ale poprosił o pomoc z opieki i zaczęła do niego przychodzić taka pani, niewiele od niego młodsza. Po pół roku się pobrali, a kiedy jakiś czas potem dziadek rzeczywiście zmarł, mieszkanie przeszło na nią.

Niezła historia!

Tragikomedia, powiedziałbym. Potem życie mi się różnie układało, niedawno straciłem wszystko. Miałem piękny drewniany dom, z bala. I taki układ z moją trzecią żoną, że ja ten dom utrzymuję, a ona płaci kredyt. Patrzyłem z radością i dumą, jak żona pięknieje z dnia na dzień, jeździ na rowerze do pracy, dba o siebie, po czym się okazało, że to niestety nie dla mnie. I w tej chwili jestem wolnym, bezdomnym człowiekiem.

Ale chyba gdzieś pan mieszka?

Mieszkam teraz w starej wiejskiej chałupie po swoich dziadkach. Z kuchnią węglową, która ogrzewa tylko jedną izbę, więc zimą warunki są spartańskie. Ale dzięki temu zahartowałem się, nie chorowałem już kilka lat.

Skoro już jesteśmy przy sprawach rodzinnych, to zapytam o Piotra Wawra Juniora, który też został aktorem. Za pana przykładem?

Nigdy go do aktorstwa nie namawiałem. Widział, że w tym zawodzie bywa naprawdę ciężko, jeśli się nie ma topowego nazwiska albo pleców. Ale on powiedział mi wprost, że innych studiów sobie nie wyobraża. Więc błagałem go tylko, żeby zdawał jeszcze gdziekolwiek, żeby go nie wzięli w kamasze, jeśli ze szkołą aktorską się nie powiedzie. I pewnego dnia przychodzi i mówi: "Chciałeś, żebym zdał, no to zdałem. Dostałem się na filozofię". Z marszu?! Ale skończył wydział aktorski w Olsztynie, gdzie naprawdę dają studentom niezły wycisk, a teraz tworzy piękny tandem z Weroniką Szczawińską i trzymam za nich kciuki. Jak za wszystkie swoje dzieci, bo mam ich jeszcze trochę.

Faktycznie, życiorysem mógłby pan obdarzyć kilka osób.

Niedawno zacząłem nawet spisywać swoje przygody z podróży tirami i kto wie, może znajdę na to wydawcę? Tylko tych przygód jest aż za dużo. W Teatrze Łoscemił (Łochowska Scena Miłośnicza) tak jakoś wyszło, że przed każdą próbą coś aktorom opowiadałem ze swojego życia. I pewnego dnia przychodzę na próbę i mówię: "Proszę bardzo, zaczynamy, scena trzecia", a oni patrzą na mnie: "Kopister, jak to, a opowieść?". Nie miałem nawet świadomości, że oni czekają na te moje historie.

Dlaczego "Kopister"?

Kopister to moje przezwisko jeszcze z wojska, ale to jest już osobna opowieść...

Piotr Wawer (ur. 1959) jest aktorem, reżyserem, instruktorem teatralnym, laureatem wielu nagród aktorskich i reżyserskich na polu teatru niezawodowego. Z wykształcenia ekonomista. W latach 1969 - 1974 śpiewał w Teatrze Wielkim w Warszawie. Jako aktor pracował w stołecznych teatrach: Powszechnym, Współczesnym, Dramatycznym. W 1984 był jednym z założycieli Teatru Parabuch. Wykonywał wiele różnych zawodów, o których więcej opowiada w drukowanej obok rozmowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji