Artykuły

Monologi Platona

W "Uczcie" Garbaczewskiego obserwujemy Erosa myśli, a nie myśl o Erosie. To bardzo ciekawy pomysł, ale jego realizacja jest zwyczajnie nijaka - pisze Paweł Soszyński w dwutygodnik.com.

To mógłby być odkrywczy spektakl o tym, że myśli nie można skończyć, co najwyżej urwać. I byłby, gdyby tylko ktoś go wyreżyserował. Krzysztof Garbaczewski to nie jest reżyser, któremu coś się niechcący nie udaje. To ryzykant, w dodatku zabójczo konsekwentny. Tym razem eksperyment się nie powiódł, a "Uczta" zmieniła się w mdłą, niekończącą się paplaninę inkrustowaną kiepskimi dżołkami. Spektakl, o czym później, ratuje w gruncie rzeczy tylko wybitny Jacek Poniedziałek.

Ale po kolei. Garbaczewski na Platona ma pomysł taki: przez pierwszą godzinę na scenę wychodzą kolejni bohaterowie "Uczty" i wygłaszają filozoficzne monologi. Niby w tle na zbudowanej z pudeł scenografii Wasilkowskiej wyświetlane są psychodeliczne wizualizacje, ale to trochę mało, żeby zrobić teatr. Performatywne czytanie? Owszem. I tym w gruncie rzeczy staje się najnowszy spektakl Garbaczewskiego. Szkoda, bo jest w tym potencjał. "Uczta", filozofia, czy ogólnie proces myślowy to sztuka dla sztuki, myślenie ciągnie się w nieskończoność, a myśli nie można skończyć jak maratonu, bo kolejne mety otwierają następne dystanse, a te kolejne. W myśleniu nie ma czegoś takiego jak punkt dojścia, wniosek jest czysto umownym elementem konwencji rozmyślania na temat. Książka czy zwój ma swój koniec, podobnie jak przytomność myśliciela. Gdyby nie to, można by myśleć myśl bez końca. To odkrycie, ale okupione jest one straszliwą nudą. Bo słuchacz też ma swoje nieprzekraczalne limity. Nie widz, a właśnie słuchacz - nim jesteśmy w trakcie tej "Uczty". Zresztą doskonałą ilustracją tej tezy jest końcowy monolog Popławskiej o całości i wielości, fenomenalnie zapętlony, wikłający się sam w siebie. Wystarczył więc kwadrans, po co dwie godziny?

Chyba nie po to, żeby zobaczyć żenującą, karykaturalną rolę Bartosza Bieleni, który jako Pauzaniasz odstawia stetryczałego dziadunia mówiącego z kresowym zaśpiewem. I nie po to, żeby oglądać kabaretową scenę łóżkową Cieleckiej i Smagały dyskutujących o Erosie - aha, bo to on jest tematem "Uczty". Można powiedzieć, że w tym spektaklu Eros cechuje samą myśl, która się płodzi, parzy w kolejnych argumentach, zwraca się sama ku sobie i siebie miłuje. To ostatnie pokazuje romans Sokratesa z Alcybiadesem, zaczynający się od zapasów, a kończący w łóżku. Choć jest to romans nieco drętwy i na siłę komiczny. U Garbaczewskiego obserwujemy więc Erosa myśli, a nie myśl o Erosie. I to bardzo ciekawy pomysł, ale jego realizacja, jak już mówiłem, jest zwyczajnie nijaka.

Owszem, rozumiem, że to znużenie widza jest wkalkulowane w przedstawienie, ale naprawdę, nikt mnie nie musi pobić, bym zrozumiał, że to boli i jest złem. A Garbaczewski okłada nas bezlitośnie: gadaniną, jednostajnością inscenizacji, nudnym aktorstwem. Oczywiście obronną ręką wychodzą z tego tacy aktorzy jak Hajewska-Krzysztofik czy Paweł Smagała. Ale to są aktorzy, którzy zawsze są sobą, i reżyser pozwala im po prostu sobą pozostać. Bielenia, jak wspominałem, jest w tym dziele okropnie zmarnowany, Jaśmina Polak niewykorzystana. Natomiast absolutnym mistrzem i ostatnią deską ratunku dla widza jest Jacek Poniedziałek. Jego "Obrona Sokratesa" byłaby świetnym monodramem, gdyby tylko wyrzucić to, co było przed nim. Mowa Poniedziałka wciąga, jest przejmująca, wreszcie coś tu zaczyna żyć. Tylko dla mnie jest już za późno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji