Artykuły

Świat jest kobietą

- Gdy przyszłam do szkoły teatralnej, wydawało mi się, że jestem stworzona do ról Medei, pani Rollison czy lady Makbet. Utwierdzali mnie w tym też niektórzy profesorowie. Czasy się jednak zmieniły i zapotrzebowanie na tego typu realizacje i na tego typu postaci maleje. Osłabła więc we mnie energia aktorska tego rodzaju - mówi DOROTA LANDOWSKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Z Dorotą Landowską [na zdjęciu w "Norze"] rozmawia Krzysztof Lubczyński:

W kolorowych pisemkach pełnych plotek i skandalików ze sfer artystycznych

nie pojawiła się Pani dotąd ani razu. To przypadek czy wybór?

- Wybór. Odrobina życia prywatnego, które nie polega na występie, jest mi bardzo potrzebna. Wynika to też pewnie z tego, że jestem osobą nieśmiałą. Może to dziwne, że z taką cechą uprawiam ten zawód, który jest przypisywany raczej ludziom otwartym, ekspansywnym Bardzo jednak lubię nieśmiałych aktorów, bo oni wydają mi się bardziej wiarygodni.

Dlaczego wybrała Pani ten zawód?

- Byłam zafascynowana teatrem, działałam w teatrze amatorskim. W któreś wakacje spakowałam plecak, pojechałam do Warszawy na egzamin i zostałam przyjęta

Odbieram Pani aktorstwo jako "wewnętrzne", jakby uduchowione, skierowane w głąb siebie, bardziej skupione na budowaniu wewnętrznego wizerunku postaci niż na charakterystycznych rysach zewnętrznych. Czy to odblask Pani natury psychicznej, czy efekt artystycznego wyboru?

- Dziękuję. Gdy przyszłam do szkoły teatralnej, wydawało mi się, że jestem stworzona do takich właśnie ról "ciężkiego kalibru", do ról Medei, pani Rollison czy lady Makbet. Utwierdzali mnie w tym też niektórzy profesorowie. Czasy się jednak zmieniły i zapotrzebowanie na tego typu realizacje i na tego typu postaci maleje. Osłabła więc we mnie energia aktorska tego rodzaju. Z drugiej strony, dzięki temu odkryłam, że potrafię być zabawna, śmieszna, o co nikt mnie nie podejrzewał. Możliwości komiczne odkryła we mnie Agnieszka Glińska już w roli Filifionki w spektaklu dla dzieci o Muminkach. Myślę, że dobrze się stało, że zdołałam się częściowo oderwać od tego ciężkiego kalibru teatralnego.

Ale czy nie sądzi Pani, że owo zmniejszenie zapotrzebowania na wielką klasykę teatralną, na repertuar i postaci "ciężkiego kalibru", świadczy o zbanalizowaniu się i spłaszczeniu duchowym naszych czasów, w których ludzie nie chcą już w teatrze wysokiego diapazonu, lecz oczekują banalności i odbicia w nim własnych spraw?

- Tak, z postaciami z wielkiego repertuaru coraz trudniej się i widzom, i aktorom utożsamić. Z drugiej jednak strony, kiedy zagrałam panią Rollison w Mickiewiczowskich "Dziadach" w murach warszawskiej Cytadeli, to utożsamienie zaistniało. Dramat cierpienia matki, która straciła dziecko jest wiecznie żywy. Myślę więc, że podobny repertuar, wymagający nawet zaangażowania duchowego, może być żywy, tylko potrzebuje odpowiedniego momentu i być może odpowiedniego miejsca.

Z którymi reżyserami ceni Pani współpracę najbardziej?

- Z takimi, którzy dają mi poczucie bezpieczeństwa i obdarzają zaufaniem. Zrobię dla nich wszystko. Na przykład z Waldkiem Śmigasiewiczem. To reżyser; który siada aktorowi na kolanach i patrzy mu prosto w oczy, który zna jego wady i zalety i wyciąga go na szerokie wody.

Przydarzyła się Pani praca z dwoma wielkimi seniorami i mistrzami polskiego teatru, z nieżyjącym już Kazimierzem Dejmkiem i z Jerzym Jarockim. Proszę opowiedzieć o tych doświadczeniach.

- U Dejmka grałam Gospodynię w "Requiem dla gospodyni'' Wiesława Myśliwskiego. Pamiętam okropny lęk przed tą pracą. Dejmek miał sławę strasznie wymagającego reżysera, z którym praca jest frapująca, ale też potwornie ciężka psychicznie. I to był wielki kaliber. Wyczuwał najmniejszy fałsz w naszej grze i miał nad nami wszelaką przewagę doświadczenia, wiedzy, intelektu, przytłaczał nas. Wspominam jednak tę pracę jako cenne przeżycie. Pamiętam, że gdy zauważył, że boję się swojego zadania, powiedział do mnie uspokajająco, dając jednocześnie wskazówkę: "Niech się pani nie boi tej roli, to jest Medea".

A Jerzy Jarocki i "Błądzenie" według tekstów Gombrowicza, w którym zagrała pani Iwonę i Simone Weil?

- Podobne poniekąd odczucia. Jarocki to artysta o wielkim intelekcie, wielkiej wiedzy i silnej indywidualności. Praca nad tym wielogodzinnym spektaklem to była udręka, tortura, ale artystycznie fascynująca.

A Krzysztof Zaleski, z którym pracowała Pani w przedstawieniu "Przyjęcia" Mike'a Leigha?

- Znakomity reżyser; bardzo mądry i wykształcony. Poza tym sam mając aktorskie doświadczenia, świetnie czuje i rozumie aktora.

Czy często obserwuje Pani sytuacje, w których na próbie spotykają się indywidualności i koncepcje tak odmiennne, że nie mogą ze sobą współpracować z powodu złej aury psychicznej?

- Bardzo często, choć ja staram się być otwarta i unikać uprzedzeń.

Zagrała Pani Olgę w "Trzech siostrach" Czechowa i nawet była Pani asystentką reżyserki Agnieszki Glińskiej. Lubi Pani tego dramaturga?

- Bardzo. To był nie tylko wielki pisarz, ale bardzo mądry człowiek. Był lekarzem, znał się na życiu, dużo wiedział, miał ogromne poczucie humoru.

Stworzyła pani monodram "Jordan" pióra Anny Reynolds i Moiry Buffini, wykupiła Pani do niego prawa i gra go Pani bez czerpania z tego korzyści finansowych. To rzadkie w obecnych czasach. Skąd się to wzięło?

- To jest dla mnie bardzo istotny tekst mówiący o ludzkiej walce. Monodram jest dla mnie bardzo ważnym doświadczeniem, bo jestem w nim zdana na samą siebie, bez zabezpieczeń, sam na sam z widzem. Jest we mnie ogromna potrzeba treningu.

Słyszy się często, że ciekawych ról kobiecych jest znacznie mniej niż męskich.

- To prawda, a przecież świat jest kobietą.

Pobrzmiewa w tym nuta feministyczna. Jaki ma Pani stosunek do tego ruchu?

- Nie czuję się feministką, bo dalekie mi są takie organizacyjne zaangażowania, ale problem walki kobiet o wolność i niezależność jest mi bardzo bliski. Przeraża mnie samo posiadanie legitymacji.

To z kolei nuta antymęska?

- Ależ skąd, bardzo lubię mężczyzn. Od dzieciństwa, już w rodzinie, wokół mnie byli głównie mężczyźni.

Zagrała Pani tytułową rolę w "Norze" Henryka Ibsena, której premiera niedawno odbyła się w Teatrze Narodowym. Reżyserka spektaklu, Agnieszka Olsten odwróciła niejako sens tradycyjnie przypisywany tej sztuce, zgodnie z którym nieodpowiedzialna, infantylna, lekkomyślna kobieta mimowolnie niszczy rodzinę, której ostoją jest mężczyzna. W tym spektaklu to mężczyźni są infantylnymi wiecznymi chłopcami a Nora walczy o swoją wolność. Czy tacy są Pani zdaniem współcześni mężczyźni?

- Często tak. Są wbrew pozorom słabsi i delikatniejsi od kobiet. A mimo to gotowa jestem w razie potrzeby własnymi włosami wycierać męskie stopy.

Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji