Moralista w teatrze
Nie pamiętam już, kiedy zdarzyło mi się wyrazić szczery podziw dla reżysera, który wprowadza na scenę nową sztukę polskiego autora. Podziwiam więc Tadeusza Łomnickiego nie tyle za odwagę wystawienia sztuki trudnej, gorzkiej i bolesnej, bo jest to obowiązkiem każdego artysty teatru, lecz za jego niekłamany entuzjazm wobec wartości tekstu, jaki wziął na reżyserski i dyrektorski warsztat. "Do piachu" Tadeusza Różewicza z gorącym komentarzem Łomnickiego i w jego reżyserii to wystąpienie pisarza i artysty, od jakich ostatnio oduczył nas polski teatr. Bez względu na spory rozrzut opinii o tym dramacie. A może właśnie dlatego że wreszcie jest okazja, by się o coś pokłócić. Spór z Różewiczem i Łomnickim mógłby przynieść niezmiernie interesujące przemyślenia, gdyby przeciwnicy zamiast epitetów i okrzyków oburzenia użyli argumentów. Podejrzewam jednak, że do sporu nie dojdzie, nie jest to mocna strona polskiej publicystyki, głosy raczej rozłożą się w idealnej równowadze. Za i przeciw!
Czym szczególnie ujął mnie komentarz Łomnickiego, z którym podobnie jak z jego sceniczną realizacją - do końca w zgodzie nie będę? Wydaje mi się, że niedźwiedzią przysługę Różewiczowi czynią tzw. nowocześni metodolodzy, skutecznie odcinając jego pisarstwo od czytelników swoimi dywagacjami. Komentarz Łomnickiego jest wreszcie napisany z pozycji wrażliwego czytelnika, czułego na pisarskie odkrycia, który wyraża swoje emocje, opinie, zachwyt, podziw, bez przekładania tego wszystkiego na ezoteryczny język naukowej dysertacji. Reżyser warszawskiej prapremiery "Do piachu" w Teatrze Na Woli nową sztukę autora "Kartoteki" niejako wyodrębnił z jego dorobku dramaturgicznego. Dojrzał w niej inną tonację i nową formułę tragizmu. Zwracając uwagę na wiele warstw tematycznych utworu, za główną uznał opis doli człowieczej. Przejęty postacią Walusia, któremu prawo wojny wymierzy okrutną , sprawiedliwość, odczytuje Różewicza w kategoriach wielkiej moralistyki i poprzez doświadczenie literatury chętnie odwołującej się do emocji i wzruszenia, nie gardzącej pięknymi słowami, zdaniami. Jest to niejako mówienie o Różewiczu ponad nim, z perspektywy tej tradycji, która jest mu obca. Co, oczywiście, nie znaczy, że twórczość autora "Odejścia głodomora" nie może wywoływać takich właśnie skojarzeń i uogólnień. Kazimierz Wyka, pierwszy krytyk, który napisał o sztuce "Do piachu", dysponując jedynie maszynopisem, nazwał Różewicza anty-Grottgerem.
"Grottger w sposób romantyczny oraz idealizujący czynił wzniosłym to, co w powstaniu 1863 roku było na co dzień ponure, okrutne, z wszą powstańczą w odzieży i nie gojącą się raną na ciele. Pamiętniki powstańcze, a głównie "Wierna rzeka" Żeromskiego poświadczają jak to było naprawdę i na co dzień. Podobnie obrazy Maksa Gierymskiego. W walce podziemnej naszego narodu z hitleryzmem nie mogło być jawnego patosu, walki wręcz. Takiej walki spróbowała Warszawa i jakże zapłaciła! Wysiłek, a nieraz bohaterstwo partyzanckie musiało być niewidoczne, w szałasach leśnych i w nocnym wędrowaniu ukryte".
Powołał się również na "Rozdziobią nas kruki, wrony" Żeromskiego, stwierdzając:
"Różewicz bywa bardziej naturalistyczny, i wręcz pospolity, demonstracyjnie pospolity, ale w istocie jest to kontynuacja takiej prozy i takiego widzenia powstańczej rzeczywistości. To również przydatek do Grottgera, do polskiej nędzy narodowej, w imię Bojownika Winnych bohater Różewicza też idzie w trupięgach". ("Różewicz parokrotnie", PIW Warszawa 1977 str. 67-8).
Łomnicki dostrzegając w Różewiczu moralistę i Wyka umieszczając "Do piachu" w dukcie określonej tradycji literackiej, rozbrajają, jak doświadczeni saperzy, zaminowany teren akcji sztuki. Tymi minami, które już eksplodowały w rękach kilku manipulantów, są: gruby, sprośny język partyzantów i dosadne w swym naturalizmie sceny. Że znajdą się tacy natychmiast, powodując detonację, pośród której niewiele usłyszą, co rzeczywiście pisarz ma do powiedzenia, przewidział obdarzony znakomitą intuicją Kazimierz Wyka. "Byle się tego nie czepiać, że na minutę przed śmiercią ktoś robi w portki. Ano robi!" - fuknął, swoim zwyczajem, na zapas. A mimo to nie sposób udawać, że język tej sztuki (wulgarne słownictwo, obsceniczne wyrazy, także sytuacje) przyjmuje się z aprobatą i bez oporów. Szokuje, irytuje, wprowadza uczucie zażenowania i zawstydzenia. Jest ciężki, lepki i duszny jak godziny przed letnią burzą. To szokujące może, co napiszę, ale w języku tej sztuki najwyraźniej przeziera zatroskana twarz pisarza, który od pierwszego swojego powojennego wystąpienia nie może się pozbyć lęku i uczucia zagrożenia.
"To fakt, że mój pierwszy tom poezji nosił tytuł Niepokój i nosił ten tytuł nie przez przypadek. To był niepokój o sprawy tego świata, o losy kraju, naszej rewolucji, o kształt nowego życia w Polsce, był niepokojem o umarłych i żywych, o pomordowanych i zaginionych, niepokojem o cmentarze i o szkoły... cóż tu wyliczać. Kto wtedy żył, przeżył, przeżył świadomie i tworzył, ten rozumie, jakiego typu niepokój nurtował autora tamtego Niepokoju". ("Przygotowanie do wieczoru autorskiego" PIW, Warszawa 1971, str. 174).
Ten niepokój nie opuścił Różewicza. Stał się jego postawą życiową. Pisarz prowadzi wciąż obsesyjną nieomal walkę o przywrócenie zatraconych wartości na terenie literatury będzie to walką z "aktorstwem w pisaniu", czyli nadużywaniem słowa w ujęciu Brzozowskiego. U Różewicza sprzeciw wobec aktorstwa w pisaniu sięga oczywiście dalej. Objawia się poprzez różne wystąpienia. W prozie, poezji, dramacie, Stał się nieomal jego filozofią życia. Stąd to nieustanne Różewiczowskie obnażanie siebie, przejmujące ostrzeżenie przed zalewającym nas śmietnikiem współczesnej cywilizacji, czy polemiki z teatrem wreszcie, gdzie przecież najłatwiej o grę i udawanie...
Autor "Naszej małej stabilizacji" z taką samą podejrzliwością śledzi innych jak i siebie, czy aby nie został maszynką do produkowania "piękna i poezji". Znane są jego napastliwe, często brutalne ataki na różne sfery rzeczywistości, tej kreowanej przez literaturę i tej, w której żyjemy, czynione z lękiem, ale i z konieczności, by nie zostać jej "ograniczonym niewolnikiem". W "Do piachu" język zredukowany, obsługujący pewną sferę rzeczywistości partyzanckiej, wydał się pisarzowi prawdziwszy i mniej zafałszowany niż literacki, podejrzany, bo aktorski, nie oddający stanu świadomości zwykłych, prostych partyzantów chłopskiego oddziału AK. A więc tych, których świadomość została tragicznie zdegradowana i wypaczona przez czas wojny. Ale i również przez określoną mentalność polityczną.
"Do piachu", sztuka pisana przez 17 lat (1955-1972), poza językiem, który uległ świadomej brutalizacji czyli swoistemu oczyszczeniu, i pewną zmianą techniki scenicznej, o czym za chwilę, nie wykracza poza Różewiczowski kanon filozofii życia. Nie jest więc ten utwór rodzajowym obrazkiem partyzanckim, pokazującym szarą codzienność leśnej egzystencji, ani odzieraniem z legendy oddziałów AK, z których pisarz wyszedł; nie jest również próbą uprawiania jakiegoś nurtu plebejskiego, choć każdy z tych "tematów" gdzieś tkwi w sztuce. Jest to jeszcze jedna - prawda, że nie w pełni udana - rozprawa ze światem podejrzanych wartości. Kolejna potyczka pisarza z głęboko tkwiącymi w świadomości stereotypami patriotycznego wychowania i myślenia o Polsce. Jak zadry je wyjmuje, tak ironizuje i szydzi, że aż boli.
Słabość ataku Różewicza i jego mała skuteczność tkwi w tym, że tak napastliwie i zjadliwie wyszydzane stereotypy w międzyczasie o wiele efektowniej ukazała i opisała publicystyka historyczna. A więc nie odwzajemnioną a tragiczną miłość Polaków do Zachodu w czasie II wojny światowej, anachroniczne działanie i myślenie polityczne, lekceważące realia i aktualne układy w Europie i na świecie, uprawiane w oparciu o wciąż obowiązujące kategorie myślenia historycznego (stąd tak popularny i rozpowszechniony w dwudziestoleciu międzywojennym i w czasie okupacji mit Polski mocarstwowej); myśl patriotyczną formułowaną nie przez mężów stanu i historyków, lecz przez poetów-wieszczów, a później przekształconą w obowiązkowy często anachroniczny wzór przez różne orientacje polityczne. Te cele ataków Różewicza zostały już trafione w dziesiątki; przez takich chociażby publicystów, jak prof. Henryk Wereszycki czy Andrzej Micewski (,,Drogi do niepodległości", "Znak", 1078). Wymieniam jedynie dwa nazwiska, bo w przemyśleniach tych autorów, podobnie jak u twórcy ,,Do piachu", porachunki z własną historią brzmią równie boleśnie.
Ironiczna gorycz i siła Różewiczowskiej lekcji historii ujawnia się wtedy, gdy pokazuje on śmierć człowieka. Śmierć przypadkową i bez znaczenia. Nikomu niepotrzebną. Bez patriotycznych fanfar i metafizyki. Taką śmierć ponosi partyzant Waluś, niezbyt rozgarnięty chłopak wiejski nie umiejący się bronić, wrobiony przez sprytniejszych kolegów, przyłapany z bronią w ręku na rabunku i gwałcie, skazany wyrokiem sądu wojskowego na rozstrzelanie.
"Do piachu" składa się z prologu i dziesięciu obrazów. Każdy jest opatrzony tytułem, lapidarnym nazwaniem przewodniego tematu. A więc 1. "Panny cię będą witały", 2. "Marsz", 3. "Pogadanka", 4. "Latryna", 5. "Porucznik jak laleczka", 6. "Bracia, do broni!!!", 7. "Powszedni dzień", 8. "Msza", 9. "Dzięki...", 10. "Śmierć Walusia". Są to właściwie samodzielne, dramaturgicznie pełne, bo starannie puentowane sceny-obrazy następujących po sobie sytuacji. Jak w brechtowskiej technice dramatu. Różewicz, korzystając z tej nowej dla siebie formy relacji, pozostawia otwarte, jakby zawieszone liczne tematy i wątki, których niejako dotyka, lecz porzuca, w poszczególnych obrazach. Te niedomówienia i zawieszenia są właśnie brechtowskie, i nie sposób "Do piachu" czytać jak sztukę, w której wszystkie wątki, tematy, postacie, poruszane problemy ułożą się w jeden ciąg fabularno-myślowy, łatwo poddający się zabiegom interpretacyjnym. Właśnie epizodyczność, powiedziałbym nawet kaleki kształt niektórych spraw i postaci, stanowi ostentacyjny zabieg demistyfikacji rzeczywistości. I gorzki zapis świadomości partyzanckiego oddziału. To, co scala i jednoczy rozbite, często wykrzywione, satyrycznie potraktowane obrazy, można nazwać tragizmem polskiego losu. Wciska się on u Różewicza w te kalekie, często pokraczne sytuacje jakby nie proszony, ale jakże boleśnie i okrutnie.
Tadeusz Łomnicki zagrał "Do piachu" z fabularnym rozpędem, szeroko, z mocno zarysowaną rodzajowością. Taką próbę sceny sytuacje Różewicza niezbyt dobrze zniosły. To, co u autora jest skrótem, znakiem tylko, w scalającej inscenizacji staje się pewnym niedowładem dramaturgicznym. Rozumiem jednak intencje reżysera. Chciał utwór Różewicza otworzyć jak najszerzej na polski klimat i pejzaż, smutek i melancholię polskiego losu, wydobyć zeń jak najwięcej wstrząsających i przejmujących momentów. Stąd to Walusiowej historii towarzyszy dostojny marsz żałobny, emocjonalny komentarz jego losu i śmierci. Do tak pomyślanej koncepcji czytania ostatniej sztuki Różewicza zabrakło jednak Łomnickiemu znakomitego aktorstwa. Jedynie Józef Duriasz (Komendant), Józef Fryźlewicz (Sfinks) i Andrzej Golejewski (Waluś) stworzyli pełne postacie. Z tym, że Walusia nazbyt ograniczyła rodzajowość. A mimo to wersja sceniczna "Do piachu" robi ogromne wrażenie. Może i dlatego, że udało się reżyserowi przekonać nas, iż Różewicz to jednak moralista, a ironia i szyderstwo to dramatyczne gesty pisarza, który wciąż zrywa nakładane mu maski, by zachować swoją tożsamość.