Artykuły

Józefowicz chciał zgarnąć wszystko

W natłoku obrazów i pomysłów czas upłynął szybko i przyjemnie. Dopiero potem przyszła refleksja - o co w tym widowisku chodziło? "Ça ira" Rogera Watersa miała być zapierającym dech gigantycznym widowiskiem. Cel został osiągnięty, choć zatracono sens utworu i zlekceważono wykonawców - po poznańskiej premierze pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

Kiedy już w pierwszej scenie na wysokości piątego piętra ukazała się artystka uosabiająca Głos Wolności, wiadomo było, że reżyser Janusz Józefowicz nie poskąpi efektów. I rzeczywiście - każda scena przynosiła niespodzianki: podniebne akrobacje i wielką gilotynę, unoszącą się nad głowami widzów, sztuczne ognie oraz karabinowe salwy, żywe konie i nagie piersi gwałconych mniszek, palący się na scenie Wersal, a na filmowym ekranie Stalin, Bierut i Fidel Castro.

Siedząc w tłumie widzów na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, trudno było ogarnąć wszystkie atrakcje, a jeszcze telebimy, ustawione obok trzech scen zbudowanych na potrzeby spektaklu, pokazywały zbliżenia co smaczniejszych fragmentów. W natłoku obrazów i pomysłów czas upłynął szybko i przyjemnie. Dopiero potem przyszła refleksja - o co w tym widowisku chodziło?

Po głębszym namyśle mam tylko jedną odpowiedź - o inscenizacyjny efekt. Widz, który nie zna opery Rogera Watersa, nie zrozumie jej specyficznego charakteru. "Ça ira" opowiada o rewolucji francuskiej, ale w konkretne wydarzenia historyczne wprowadza Narrator, poszczególne sceny są zaś alegorycznymi obrazami o uniwersalnej wymowie, bo lud zawsze i wszędzie marzy o wolności.

Reżyser stanowczo, acz zręcznie, skrócił partyturę, ograniczając zwłaszcza rolę Narratora, a skupił się na kreowaniu poszczególnych scen zbiorowych. Widowiskowych, ale banalnych w wymowie. Zawiodła próba włączenia premiery w rocznicę wydarzeń poznańskiego Czerwca '56. Jak mają się do nich na przykład najciekawsze teatralnie sceny (także dzięki kostiumom Marii Balcerek) buntu ludu przeciw Kościołowi katolickiemu, symbolowi bezwzględnej władzy? Józefowicz sam rozbudował ten wątek (u Watersa jedna z tych scen opowiada o nieudanej ucieczce Ludwika XVI) po to, by uatrakcyjnić widowisko. Rozczarował też finał, w którym pieśń o wolności przytłumiła banalna parada wszystkich wykonawców, jak na koncertach wieńczących festiwale piosenki.

Ale to Janusz Józefowicz został najważniejszym bohaterem wieczoru, przyćmił wszystkich twórców i wykonawców, a nawet Rogera Watersa. Kompozytor miał swoje pięć minut przed premierą, gdy wyszedł na estradę, by powitać widzów. Potem jego muzyka pozostała na drugim planie. Gitarzysta Pink Floydów skomponował prawie dwugodzinne, solidne, choć mało oryginalne dzieło, nawiązujące do musicalowych tradycji Webbera. Kto na chwilę oderwał się od natłoku obrazów, mógł usłyszeć, że pod batutą Ricka Wentwortha zostało ono dobrze wykonane przez chór i orkiestrę Teatru Wielkiego w Poznaniu oraz dwa poznańskie chóry kierowane przez Jacka Sykulskiego.

Dwanaście tysięcy widzów nie otrzymało jednak żadnej informacji, kto śpiewał i grał. Nie było programów, nazwiska wykonawców nie pojawiły się na telebimach. A przecież warto wiedzieć, że w roli Narratora wystąpił Wojciech Drabowicz, bądź co bądź artysta klasy europejskiej, fruwającym po niebie Głosem Wolności była Barbara Gutaj i że ładnie śpiewali brytyjski tenor Robin Tritschler (Ksiądz) oraz Wayne Ellington (Niewolnik). Owa anonimowość wykonawców wzmacnia podejrzenia, iż tak naprawdę w premierze "Ça ira" chodziło wyłącznie o inscenizacyjny błysk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji