Artykuły

"Wieczór małych form" Centrum Teatru i Tańca w Warszawie

Wydaje się, że nic nie może łączyć czterech spektakli tworzonych przez niezależnych artystów, a jednak "Wieczór małych form" w Centrum Teatru i Tańca (1.03.2020) miał swój wyraźny rys poszukiwań nowych rozwiązań ruchowych. Poszukiwań w tańcu, bez posiłkowania się rekwizytem, scenografią czy technikami znanymi z performance - pisze Sandra Wilk.

Aleksandra Krajewska w swoim solo "Lullaby for the Restless" - będącym podróżą wątpiącego umysłu, skokiem w jakąś dręczącą bez końca myśl, w marzenie i fikcję mającą swoje odbicie w rzeczywistości - pokazuje wielką świadomość swego ciała. I siłę, choć nie do końca ją wykorzystuje. Czy to zabieg świadomy? Konflikt między energią, a delikatnością zdaje się być dobrym rozwiązaniem, by opowiedzieć o poszukiwaniu spokoju, ale chciałoby się więcej, mocniej, a może nawet trochę kontrowersyjnie.

Jedno jest pewne - warto śledzić jej dalsze poczynania, bo to przyjęty temat wymógł na tancerce pewne powstrzymywanie się przed "uderzeniem", przed dynamiką i bardziej spektakularnymi scenami. W "Lullaby for the Restless" nie razi mnie ta delikatność, ani ostrożne wykorzystanie przestrzeni - w tej pracy miał królować nastrój i tak właśnie się dzieje. Krajewska gra z czasem na swoich zasadach, wciąga w to doświadczenie widza zarówno ruchem, jak i muzyką. Jej "sączenie kropli czasu" jest udane, skoro zostawia po sobie taki niedosyt...

Z kolei Marta Kosieradzka zanurza się w poszukiwaniach nowego, nieludzkiego ruchu. Jej "Electronic Mermaid" inspirowane jest "Kobietą z morza" Ibsena, opowieścią o bohaterce wierzącej, że jej matką jest istota przybierająca postać foki i zrzucająca z siebie tę zwierzęcą powłokę jedynie w święto Trzech Króli, a po stracie tej "skóry" żyjącej na lądzie. To więc historia o kobiecie zawieszonej pomiędzy różnymi światami, nieustannie tęskniącej za utraconym "domem", metaforyczną wolnością morza, do którego nie ma już powrotu. Kosieradzka szuka ruchu niecodziennego, pół-zwierzęcego, pół-ludzkiego. Efekt, jaki uzyskuje, silnie wzmaga muzyka japońskiego kompozytora Toru Takemitsu, której pulsowanie, jakieś plumknięcia, dźwięknięcia, trzaski tancerka akcentuje reakcjami swego ciała. Nie do końca jest jasne, przynajmniej dla mnie, jak kończy się ta dziwna opowieść, ale może tak miało być? Może to przemyślany zabieg dramaturgiczny, by zostawić widza w wiecznym, drążącym go pytaniu... Kosieradzka zaskakuje - jej ruch pełny jest izolacji poszczególnych impulsów i poruszający wyobraźnię w sferę wykraczającą poza normalne życie. To zmusza nas do przeżywania pod wpływem czegoś, czego nie znamy, co nie należy do dnia codziennego. Wyróżnia to "Electronic Mermaid" z dziesiątków innych spektakli, tak jak kiedyś robiła to "Hahmomania" Theatregroup Trava.

Takich wyzwań nie zostawia Eliza Kindziuk, która zaprezentowała krótką pracę mającą zwrócić uwagę na problemy, z powodu których co 62 minuty umiera na świecie człowiek. Kindziuk w solo "See me" zajmuje się zaburzeniami odżywiania - bulimią, anoreksją i innymi schorzeniami psychicznymi związanymi z postrzeganiem własnego ciała w kontekście jedzenia. Pokazywana przez nią walka o wymarzoną sylwetkę, pełna jest ciągłych wzlotów i upadków, sukcesów i przegranych, afirmacji i wyrzutów sumienia. Tancerka zdecydowała się na bardzo wyraźne uwypuklenia stanów psychicznych - co może być drażniące, ale wciąż przecież komunikatywne. Przerysowanie pewnych ruchów, mimiki, a nawet nie ukrywanie głośnego oddechu - ma przykuwać uwagę; wierzę, że to celowy zabieg, rodzaj niemego krzyku, który ma przebić się do młodego odbiorcy potrzebującego wyraźnych impulsów. "See me" to także bardzo taneczna praca - tu nie ma miejsca na półśrodki, oszczędzanie siebie w ruchu, bo po prostu nie wypada tego robić, gdy opowiada się o walce na śmierć i życie.

Wreszcie ostatnia praca pierwszego "Wieczoru małych form", czyli duet Urszuli Bernat-Jałochy i Marcina Motyla. Ich "Showreel" to fragment pełnowymiarowego spektaklu, który powstał dzięki stypendium twórczemu MKiDN (2018). Tancerze opowiadają w nim - momentami z poczuciem humoru - o relacji damsko-męskiej, o odejściu od tradycyjnych ról, zamianie ich, swoistym przekraczaniu granic aż do metroseksualizmu, a może nawet i dalej. Spektakl zaczyna się do sceny, w której to on jest uległy, a ona władcza. To on zabiega, przymila się, błaga niemal o względy. Jak w zwolnionym tempie oglądamy dalsze zmagania tej pary, budowę układu, zacieranie granic własnej płci. Owo nieśpiesznie spojrzenie na nas samych musi się podobać. Ruch zaproponowany został we wręcz laboratoryjnej formie, co dodaje mu mocy w wyrazie. Wywołuje też wiele skojarzeń, nie tylko tych z życia, ale także ze świata sztuki. Np. scena, w której tancerze na klęczkach wchodzą sobie na plecy przywołała mi w pamięci słynną, kontrowersyjną, "Piramidę zwierząt" Katarzyny Kozyry. To oczywiście tylko obraz, o jakim zapewne twórcy w ogóle nie myśleli, ale czyż zamiana ról, gdy ofiara stoi na swoim drapieżniku, a całość kompozycji w ogóle nie zgadza się ze znaną nam hierarchią, nie jest jakoś symboliczna, gdy mówimy o łamaniu tradycyjnych oczekiwań wobec związków damsko-męskich?

"Showreel" to ciekawy spektakl, choć będąc fragmentem większej pracy, siłą rzeczy nie ma tak silnego finału, jaki mieć powinien. Wzbudza jednak wielką ciekawość o tym, co było wcześniej, a co później. Jak daleko Bernat-Jałocha z Motylem sięgają w swoich badaniach? Czy przynoszą nam ostatecznie swoją odpowiedź o tym, za czym tak naprawdę tęsknią - za płynnością, zmiennością ról i potrzeb czy może raczej za tradycyjnie postrzeganymi związkami. Za czym my - widzowie - tęsknimy, musimy odpowiedzieć sobie sami, a "Showreel" daje nam ku temu wyrazisty impuls.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji