Artykuły

Do radości dochodzi się przez cierpienie

Cały świat zgodnie świętuje 200. rocznicą urodzin Ludwiga van Beethovena, ale czy może być inaczej, skoro finał jego IX Symfonii stał się symbolem braterskiej Europy? Jej jedność mocno się dziś jednak chwieje - pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej, dodatku Plus Minus.

W 1972 roku, gdy Rada Europy za swój hymn obrała "Odę do radości" z finału IX Symfonii Ludwiga van Beethovena, nikt chyba nie przypuszczał, że 30 lat później idea europejskiej wspólnoty nabierze takich konkretnych treści.

Zburzono mury dzielące kraje, obalono totalitarną tyranię, a hasło Schillerowskiej ody, wieszczące, iż "wszyscy ludzie będą braćmi", nabrało realnego znaczenia. Minęły kolejne prawie dwie dekady i na owej jedności pojawiły się rysy. Nie wszyscy członkowie europejskiej rodziny odnoszą się z takim samym szacunkiem do wybranego hymnu, po raz kolejny okazało się też, że nikt nie wniknął głębiej w intencje kompozytora.

On sam może uchodzić za ideał buntownika. Był nieustannie skonfliktowany z otoczeniem, często niezrozumiany przez innych, bo konsekwentnie podążał własną drogą. Tworzył, nie zważając, że to jego muzyka nie zawsze była akceptowana. Giuseppe Verdi uważał, że w owej "Odzie do radości" kompozytor w sposób brutalny potraktował ludzkie głosy. A słynny XIX-wieczny dyrygent Hans von Bülow - wielki skądinąd propagator muzyki Richarda Wagnera - dowodził, że w finale IX Symfonii kryje się nasienie muzycznej dekadencji. I choć Beethoven za życia spotykał się z licznymi dowodami uznania, głosów krytycznych wobec niego było aż nadto wiele. Nie zważał wszakże na nie, robił to, co uważał za słuszne.

Na ile w takiej postawie twórczej było chęci odnalezienia nowych dróg, na ile zaś ten bunt skrywał osobiste tragedie i kompleksy, postępującą głuchotę, przeraźliwe pragnienie niezaznanej miłości? Po jednej z kobiet, Giuletcie Guidarci, która przymuszona przez ojca zerwała z kompozytorem zaręczyny, pozostała słynna sonata Księżycowa. Imienia i nazwiska innej, "wiecznie kochanej", do której list znaleziono po śmierci w osobistych papierach Beethovena, badaczom do dziś nie udało się ustalić.

Wielki demokrata w królestwie muzyki

Nad rozmaitymi faktami z jego życia pochylamy się ze współczuciem, ale chcemy w nim widzieć przede wszystkim rewolucjonistę i twórcę nowych idei. Dokładniejsze przyjrzenie się jego utworom - zarówno tym kameralnym, jak i wielkim symfoniom - nie do końca potwierdza co prawda taki wizerunek. Beethoven nie zburzył muzycznego świata, by na gruzach tworzyć własny. W sposób genialny wykorzystał i przetworzył istniejące formy, tchnął w nie nowe życie. - Jego symfonie dlatego są tak wspaniałe i do dziś porywające, że w przeciwieństwie do innych twórców ich konstrukcje wypełnił konfliktem, dramatem - powiedział mi kiedyś dyrygent Jacek Kaspszyk.

Nie mniej ważne jest jednak i to, że Beethoven uchodzi za człowieka, który opowiadał się za nowym światem nie tylko muzycznym. Działający na przełomie XIX i XX wieku Ferrucio Busoni, włoski kompozytor związany z berlińskim środowiskiem muzycznym, uważał go za pierwszego wielkiego demokratę w królestwie muzyki, prawdziwy symbol wolności, równości i braterstwa. Jego życie przypadło przecież na okres wielkich przemian, zarówno estetycznych (przejście od klasycyzmu do romantyzmu), jak i politycznych. Wzrastający w feudalnym XVIII wieku Beethoven stał się potem świadkiem rewolucji francuskich, rządów Napoleona i Kongresu Wiedeńskiego. Choć z rzadka opuszczał Wiedeń, uważnie śledził prasę, dużo czytał. Jak pisze jego biograf Ates Orga, w swoich utworach "dał wyraz poglądom, których charakter i niezależność byłyby nie do pomyślenia w oderwaniu od rewolucyjnego charakteru nowej, nieustannie poszukującej wolności epoki, w której przyszło mu żyć".

Kompozytor potwierdzał to niejednokrotnie swoją muzyką, by wspomnieć choćby narodziny III Symfonii, ukończonej w 1804 roku, a powszechnie zwanej dziś Eroicą. Na jej tytułowej stronie Beethoven umieścił napis "Sinfonia grandę intitolata Bonaparte". Wierzył w niego i liczył, że zbuduje świat oparty na równości, braterstwie i wolności jednostki. Rodzący się romantyzm sprzyjał takim ideałom, dającym ponadto swobodę twórcy nieuwikłanemu w żadne zależności. Poznał przebywającego w Wiedniu francuskiego posła generała Bernadotte i po rozmowach z nim rosła jego sympatia dla generała Bonapartego broniącego republikańskiej Francji. Postanowił więc zadedykować mu dzieło. Niestety, gdy je ukończył, nadeszła wiadomość, że Bonaparte stał się cesarzem Napoleonem. Kompozytor wpadł we wściekłość i podarł stronę tytułową. Tak twierdził zaprzyjaźniony z nim jego uczeń Ferdynand Ries, można mu więc wierzyć.

Ogłoszona drukiem Eroica nosiła ostatecznie podtytuł "dla uczczenia pamięci wielkiego człowieka". Napoleon prawdopodobnie nie dowiedział się o tej zmianie. Ważniejsze było to, że jak pisze biograf kompozytora George R. Marek: "słuchanie Eroiki po raz pierwszy musiało być przeżyciem podobnym do tego, jakim była wiadomość o rozbiciu atomu. Dla jednych była ona tak niezrozumiała, że doprowadzała ich do wściekłości. Innych przerażała. Jeszcze innych przyprawiała o dreszcz sensacji".

Broszura propagandowa

A cóż można powiedzieć o jedynej jego operze "Fidelio", o której ten sam George R. Marek stwierdził, że "libretto brzmi tak, jakby było broszurą propagandową rewolucji francuskiej"? Już zresztą podczas prapremiery "Fidelio" musiał kojarzyć się z tym, co działo się za oknami Theater an der Wien. Był 20 listopada 1805 roku. Tydzień wcześniej armia Napoleona, po rozbiciu pod Ulm wojsk austriacko-rosyjskich, zajęła Wiedeń. Kto mógł, ewakuował się ze stolicy Austrii, podczas premiery na widowni zasiedli niemal wyłącznie żołnierze zwycięskiej armii. Ciekawe, czy pojęli sens opery, bazującej zresztą na francuskim tekście i wykorzystanym wcześniej przez paru innych kompozytorów, a głoszącym prawo człowieka do wolności i będącym głosem sprzeciwu wobec tyranii (w finale sprawiedliwie ukaranej)? A może Francuzi, poddani cesarza Napoleona, zapomnieli już wtedy o dawnych hasłach swej rewolucji?

Tak czy inaczej na drugim i trzecim przedstawieniu publiczności kompletnie zabrakło. Nie zapomniał jednak o swej operze Beethoven, któremu wolnościowe idee zawsze były bliskie. Drugą jej wersję przedstawił w 1806 roku, gdy Austria właśnie podpisała traktat pokojowy i "Fidelia" można było oglądać w wolnym od najeźdźców Wiedniu. Wersja trzecia została wystawiona w maju 1814 roku, a więc wtedy, gdy zdobyto Paryż i przywrócono Burbonów do władzy. Zapewne radosny nastrój tej chwili zasugerował istotną zmianę - po ponurym mroku lochów scena wolności musiała być bardziej efektowna. Dlatego finał rozgrywał się nie jak wcześniej w więzieniu, ale w pełnym świetle dnia.

Mijały lata, a "Fidelio" bywał aktualny, czasem zaś wręcz tak niepokojąco rewolucyjny, że lepiej było po niego nie sięgać. Nieprzypadkowo premiera polska odbyła się dopiero 10 listopada 1919 roku w Warszawie, w pierwszą rocznicę odzyskanej przez nas niepodległości. Po II wojnie światowej przez kilka dekad żaden z reżyserów w PRL-u nie odważył się sięgnąć po to dzieło Beethovena. A kiedy w 1982 roku wystawiono go w Teatrze Wielkim w Łodzi, trudno było traktować tę inscenizację w oderwaniu od realiów trwającego stanu wojennego. Dekoracja - trzypiętrowa konstrukcja zbudowana z metalowych prętów i siatek - dominowała nad poczynaniami bohaterów, uświadamiając absurd, ale i grozę więziennych murów, które zdawały się nie mieć końca. Kostiumy odwoływały się do współczesności.

Najistotniejsze jednak było to, że punkt kulminacyjny łódzkiego przedstawienia nie następował w finale, bo najsilniejsze wrażenie robiło pojawienie się więźniów pod koniec pierwszego aktu. Jak opisał tę scenę w "Tygodniku Powszechnym" Tadeusz Kaczyński: "Wśród tych wynędzniałych i zmaltretowanych więźniów rozpoznajemy przedstawicieli wszystkich zawodów: robotników, chłopów, profesorów, artystów i studentów, a także księdza. Dobrze wybrany z zespołu młody chórzysta o sympatycznej powierzchowności intonuje śpiew, zaczynający się od słów: >>już zbliża się wolności dzień...<<. Wyjście więźniów na przechadzkę zostało zainscenizowane w ten sposób, że wyłaniają się oni wszyscy z podziemi (dźwigani przez ogromną zapadnię, a później znikają tam z powrotem, (- - -) (Dekret z dn. 12 XIII 1981,0 stanie wojennym, rozdz. II. art 17., pkt. 4 (Dz. U. nr 29, poz. 154)". Młodszym czytelnikom należy wyjaśnić, że owe dopiski po przecinku oznaczają po prostu cenzorską ingerencję w tekst recenzji.

Trzy lata później w Teatrze Wielkim w Warszawie reżyser Marek Grzesiński też przedstawił świat "Fidelia" jako więzienie. Ludzie trwali w smutnej, szarej egzystencji, ale reżysera bardziej zdawali się interesować nie więźniowie, lecz ci, którzy ich pilnują. Za cenę bycia dozorcą Rocco z rodziną prowadził godziwe życie. Alternatywa wydawała się oczywista dla widzów: albo żywot moralny i pełen udręki, albo przyjemny i wygodny, ale pełen konfliktów z własnym sumieniem, które trzeba wciąż oszukiwać. Rozegrany w bieli finał wydawał się być ironicznym dopiskiem, podkreślającym wagę postawionego przez reżysera pytania. Ten "Fidelio" z 1985 roku był jedną z najważniejszych operowych inscenizacji trudnej, polskiej dekady lat 80. Dowodził, że opera może opowiadać o tym, co współczesnego widza nurtuje, niepokoi i gnębi.

Los czy polityka

Jest wiele innych dowodów potwierdzających, że utwory Beethovena kryją w sobie uniwersalne treści. Słynne początkowe "ta-ta-ta-taa" V Symfonii stało się symbolem przeznaczenia ("Oto los puka do drzwi" miał powiedzieć kompozytor) i zwycięstwa, jak robili to Brytyjczycy podczas II wojny światowej. Stwierdzono nawet kiedyś, że to "najwznioślejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek przeniknął do ludzkich uszu", co być może jest zbyt pompatyczne, tym niemniej już pierwsze wykonanie V Symfonii zakończyło się sukcesem, ostatecznie ugruntowując pozycję kompozytora.

Bardzo szybko też i IX Symfonia stała się swoistym wzorcem dzieła stosownego na szczególne okazje. Na niej wzorował się Johannes Brahms, pisząc w 1871 r. "Pieśń triumfu" na cześć zwycięstwa pruskiej armii nad Francuzami. Po zakończeniu II wojny światowej sowiecka władza zażądała od Dymitra Szostakowicza IX Symfonii sławiącej zwycięstwo, geniusz Stalina i wielkość Związku Radzieckiego. Kompozytor, który miał już w dorobku osiem symfonii, rozpoczął pracę nad dziewiątą. Oczekiwano - jak u Beethovena - dzieła z solistami, chórem i fanfarami, tymczasem powstał utwór wręcz groteskowy. Nic więc dziwnego, że wzbudził dezaprobatę władz, a na Szostakowicza miała spaść niebawem kolejna fala szykan.

Beethoven należał też do ulubionych kompozytorów nazistowskich Niemiec. "Jedna symfonia Beethovena zawiera więcej kultury niż ma Ameryka w całej swej historii" - powiedział Adolf Hitler po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Jego muzyka stanowiła radiową oprawę przemówień szefów NSDAP, a IX Symfonię zawsze wybierano na szczególnie ważne uroczystości partyjne i państwowe, "Odą do radości" podkreślając braterstwo całego narodu niemieckiego. Co ciekawsze, po zakończeniu II wojny światowej IX Symfonii nie skazano na muzyczny niebyt tak, jak potraktowano twórczość Richarda Wagnera. Gdy w 1951 roku zdecydowano się wznowić Festiwale Wagnerowskie w Bayreuth, wcześniej przemienione w wielkie nazistowskie święto, na inauguracyjny wieczór nie wybrano dramatu Wagnera, lecz właśnie IX Symfonię. W tym roku zostanie ponownie wykonana - tym razem na finał wagnerowskiego święta w Bayreuth.

Kiedy zaś runął mur berliński, Leonard Bernstein wykonał ją w podzielonym dotąd mieście. To samo uczynił w 1996 roku Yehudi Menuhin, gdy Sarajewo uwolniło się wreszcie od wojennego koszmaru. W jedną z rocznic zakończenia II wojny Simon Rattle z kolei poprowadził IX Symfonię na terenie byłego obozu koncentracyjnego w Mauthausen. A gdy nowa władza w Rodezji zerwała więzy łączące kraj z brytyjską koroną, odrzucono hymn "God Save the Queen" i zastąpiono go "Odą do radości".

Takich przykładów można podać jeszcze wiele i nikt z tych, który wykorzystują dziś "Odę do radości", nie zastanawia się, jakie były rzeczywiste intencje samego Beethovena. IX Symfonia szybko wymknęła się spod jego kontroli. A pytanie, co autor miał na myśli, pozostaje jedną z najbardziej frapujących zagadek w dziejach muzyki. Z pewnością nigdy nie będziemy w stanie rozwiązać jej do końca, nie brak jednak naukowców czy biografów, którzy w IX Symfonii chcieliby widzieć ideowe credo artysty.

Czy dzieło to pisał buntownik niepogodzony ze światem i rozgoryczony faktem, iż po Kongresie Wiedeńskim Austria stała się państwem policyjnym, rządzonym coraz twardszą ręką? Czy może należy uznać, iż IX Symfonię stworzył człowiek zgorzkniały i chory, kompozytor, który do końca nie chciał poddać się swej głuchocie? Może główna myśl Schillerowskiego poematu, iż do radości dochodzi się przez cierpienie, była mu bliska, ponieważ niosła mu nadzieję we własnym, samotnym życiu? Może wreszcie bunt był raczej wyrazem małostkowych zawiści, które nie były mu obce?

Zasłona kryjąca oblicze

Beethoven pozostaje wciąż zbyt zagadkową postacią, by można było jednoznacznie odpowiedzieć, na którekolwiek z tych pytań. Na korzyść jednych przemawia choćby fakt, że choć IX Symfonia powstawała w latach 1822-1824, pierwsze jej ślady pojawiają się w szkicownikach kompozytora już w 1815 roku. A tak naprawdę trzeba by sięgnąć jeszcze dalej w przeszłość do lat 1792-1793, bo wtedy właśnie postanowił napisać muzykę do Schillerowskiej "Ody do radości" (w pierwszej wersji była "Odą do wolności", zmiany tytułu zażądała cenzura). Pojawia się też ona i znacznie później we wstępnych szkicach uwertury "Namensfeier", ostatecznie ukończonej wyłącznie w wersji instrumentalnej, a dedykowanej księciu Antoniemu Radziwiłłowi.

I choć w obu przypadkach Beethoven nie znalazł dla tekstu Schillera stosownego pomysłu, widać wyraźnie, że był dla niego ważny, skoro towarzyszył mu przez ponad 30 lat. Atencją darzył także samego poetę. "Jestem, który jestem. Jestem wszystkim, co jest, co było i co będzie. Żaden śmiertelnik nie uchylił zasłony kryjącej moje oblicze". Ten cytat z eseju Schillera oprawił w ramkę i trzymał na biurku.

Z drugiej strony nie wiadomo jednak, czy IX Symfonia powstała dlatego, by oddać hołd poecie i jego odzie. Być może przyczyny były bardziej przyziemne. U schyłku drugiej dekady XIX wieku dobiegający pięćdziesiątki i całkowicie głuchy kompozytor tworzył coraz mniej. Wiedeń zaczął uważać, iż inwencji starcza mu tylko na rzeczy błahe. Gdy ta opinia dotarła do Beethovena, miał ponoć powiedzieć: "Poczekajcie trochę, wkrótce się przekonacie, że jest inaczej". I rzeczywiście, w latach 1820-1824 powstały trzy ostatnie, niezwykłe sonaty fortepianowe, wielka "Missa solemnis" i IX Symfonia. Mistrz po raz ostatni poderwał się do działania i znów udowodnił swą wielkość. Ale tylko w IX Symfonii można się dopatrywać śladów artystycznego testamentu, choć nie wiadomo, czy o niego chodziło. Początkowo finał utworu miał być zresztą wyłącznie instrumentalny. Kiedy zaś kompozytor zdecydował się włączyć w tok dzieła "Odę do radości", pomysł ten nastręczył mu dużo trudności, nie potrafił znaleźć łącznika między fragmentem orkiestrowym a wokalnym zakończeniem. I do końca nie był przekonany, czy słusznie postąpił, ozdabiając finał utworu hymnem śpiewanym przez solistów i chór. Również wówczas, gdy IX Symfonię poznała już publiczność, zastanawiał się ponoć, czy nie dopisać nowego, bardziej konwencjonalnego, wyłącznie instrumentalnego zakończenia.

Ciekawe, co zrobiłaby potem pragnąca zjednoczenia Europa, gdyby Beethoven zrealizował ten pomysł i wyrzucił "Odę do radości" do kosza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji