Artykuły

Jestem za Byrskim

Głośna już dyskusja w studenckim klubie "Od nowa" oraz żywa wymiana wrażeń i poglądów n. t. ostatniej inscenizacji Teatru Polskiego, świadczą o tej stronie sukcesu dyr. T. Byrskiego, którą uznać musi każdy, bez względu na to, jak się ustosunkował do nowatorskiego potraktowania Wyspiańskiego na scenie. W bezdyskusyjnym na ogół poznańskim życiu teatralnym, inscenizacja "Wesela" odegrała rolę ładunku eksplodującego. Od wielu lat nie miał Poznań takiej okazji, by usłyszeć tyle o tendencjach współczesnego teatru, o roli i funkcji inscenizatora, a więc o podstawowych dla rozwoju kultury teatralnej zagadnieniach. Wywołanie ożywienia intelektualnego na tym polu jest już samo w sobie aktem wysoce pedagogicznym.

W wielu wypowiedziach na tych łamach padało słowo: eksperyment. Prawa do eksperymentowania nie ujmowali T. Byrskiemu ci nawet, którzy ostatnią inscenizację uznali za całkowicie chybioną. Z wypowiedzi najpoważniejszych krytyków koncepcji teatru, jak też z replik zwolenników tej inscenizacji, do których i siebie zaliczam, jako zasadnicza sprawa dyskusyjna wyłania się zatem nie eksperyment, lecz problem stosunku dzisiejszego realizatora do podwójnej roli Wyspiańskiego w i "Weselu".

Jak wiadomo, poeta wystąpił tu, podobnie jak w innych utworach, nie tylko w charakterze autora, lecz również, jako inscenizator, budujący w informacjach do tekstu określoną i bardzo wyrazistą wizję sceniczną. Przy pełnym szacunku dla dzieła poety, Tadeusz Byrski pragnął podjąć jedynie jego tekst, lecz przeciwstawić Wyspiańskiemu inscenizatorowi własną wizję przedstawienia. Czy miał do tego prawo? W przekonaniu Byrskiego i zwolenników jego inscenizacji, "Wesele", jako utwór poetycki, lepiej wytrzymało próbę czasu niż, jako propozycja inscenizacyjna. Większość pozostałych dyskusyjnych różnic wynika konsekwentnie z przyjęcia tego założenia. Odrzucają je oponenci w przekonaniu, że poetycki tekst tej sztuki nie może egzystować bez wypaczeń w oderwaniu od tej wizji autorskiej.

Chyba na przyznaniu prawa do i własnej wizji lub na odmowie tego uprawnienia polega nasza wymiana poglądów, a nie na kolekcjonerskim wyliczaniu faktycznych czy pozornych niekonsekwencji. Najistotniejszą jest zawsze wy mowa dzieła sztuki, jako całości i można by wyliczyć sporo arcydzieł, w których takie czy inne niekonsekwencje nie ważą na ogólnym efekcie artystycznym. Potężną kolekcję takich niezgodności z polonistyczną analizą utworu przytoczył w swej, pracowitej recenzji, najtęższy z tuzów poznańskiej krytyki scenicznej - Celestyn Skołuda.

Z pełną lojalnością skonfrontowałem własne odczucia i wrażenia ze spektaklu z rejestrem zarzutów wyliczonym w klubie "Od nowa" przez mgr. J. Maciejewskiego i w rzeczonej recenzji mgr. Skołudy (oby żył wiecznie i pisywał trzy razy więcej niż dotąd!). Mam pełny szacunek do polonistycznej wiedzy obu dyskutantów, a jednak walor ujęcia p. p. Byrskiego i Potworowskiego, nie został tym zabiegiem krytycznym nadwątlony. Wizja, mimo braków i potknięć, o których sam wspomniałem podczas dyskusji u akademików, bierze widza właśnie swym syntetycznym charakterem i dynamiką. Realizatorzy mogą po wypowiedzi każdego z dotychczasowych oponentów powtarzać - "E pur si muove!".

Poprzednia stołeczna inscenizacja "Wesela" w 1955 r., choć upamiętniona szeregiem świetnych kreacji, jak np.: Rachel H. Mikołajskiej, dowiodła, że narodowa szopka w rozśpiewanej, bronowickiej chacie, nuży widownię i nie budzi należytego rezonansu. Większość aluzji, częstokroć anegdotycznych czy wręcz towarzyskich, nie dociera już do dzisiejszego widza. Z okazji tamtej premiery pisano wiele o konieczności odrzucenia w scenicznej realizacji utworu wielu elementów, wyrosłych z poetyki symbolicznej, która tak łatwo rodziła później interpretacyjne mity i lubowała się w głębinowych penetracjach znaczeń; domagano się, by w ich miejsce wydobyć z utworu nade wszystko cechy pamfletu politycznego.

Wydaje się, że T. Byrski w swym ujęciu sztuki wyciągnął dalekie konsekwencje ze wspomnianych postulatów. Postanowił obnażyć przed dzisiejszym widzem pełny ironicznej pasji pamflet, odchodząc zupełnie od tradycji inscenizacyjnej, uformowanej przez sławetną plotkę o "Weselu", choćby kosztem posądzenia o profanację i obrazoburstwo. Wydaje się, że ten typ przedstawienia wydobył wielką czystość i klarownie wiersza; można mówić niemal o radiowym charakterze inscenizacji (co jest b. znamienne w tej koncepcji, a nie zostało, bodaj do tej pory podniesione), przy pewnym niedowładzie i monotonii ruchu. Winę za brak roztańczonej chaty w tle ponosi muzyka, zbyt skąpa i niezdecydowana, interweniująca zaledwie w kilku przypadkach i na krótko.

Dla Byrskiego "Wesele" stanowi wielki, filozoficzny utwór współczesny, rozprawę z kolekcją, dziś jeszcze aktualnych przywar, traktat n. t. stosunku człowieka do gromady, myśli do działania, dyscypliny do warcholstwa itp. Nad III aktem unosi się jak to podkreślono w dyskusji u polonistów, gombrowiczowska atmosfera "ogólnej niemożności", z którą i dziś wojujemy w częstych wypadach publicystycznych. Pamflet nie jest dla realizatorów dosłownie rozumianym weselem a stypą, której klimat, nasycony wszystkimi odcieniami ironii, został założony i, jak mi się zdaje - konsekwentnie wydobyty.

W jednej z dotychczasowych wypowiedzi zarzuca się oprawie plastycznej, że "by móc poić się poezją, musiał całą siłą woli wyłączyć przede wszystkim zmysł wzroku, gdyż trudno było, pamiętną chatę, rozśpiewaną i kolorową, pogodzić z dzisiejszą szarzyzną prawie zakulisową". Sądzę, że "Wesele", obok upojenia poezją i sentymentu do matrymonialnych ekstrawagancji Lucjana Rydla zmusza także do wysiłku myśli i to w zakresie problematyki nieprzedawnionej o bardziej uniwersalnym zakroju.

Ostatnie poznańskie "Wesele" w szczególności zmusza do myślenia, właśnie dla pewnej ascezy w oprawie. Redukowanie wrażeń wy łącznie do zachłyśnięcia się warstwą poetycką, stanowi przejaw pewnego rodzaju ucieczki przed problematyką pamfletu, co nie mogło leżeć w intencjach Wyspiańskiego. Odejście od regionalizmu krakowskiego, opartego zresztą w tradycyjnych inscenizacjach o zafałszowany aspiracjami przemysłu pamiątkarskiego wzór, odległy od bronowickiego autentyku z początków stulecia, ułatwiło uogólnienie i aktualizację scenicznej rozprawy. Pozwoliło też sztuce, mimo usterek, pełnić lepiej funkcję współczesną niż bajecznie kolorowy dokument, skandalicznej dla wielu ówczesnych krakowian, premiery z 1901 r.

"Wesele" Teatru Polskiego ilustruje wyraziście przekładowe upodobania artystyczne naszej epoki, o których szerzej pisałem w "Głosie" przed kilku tygodniami (fel. "Epoka przekładu"). Inscenizacja T. Byrskiego i P. Potworowskiego zasługuje na wnikliwe studium, uwzględniające ciekawe argumenty obu dyskutujących stron. Popularyzacja nowych prądów w teatrze współczesnym daje wtedy owoce, gdy dyskusja nie wynika i nie zamiera w próżni.

"Zło krąży" Audibertiego i ryzyko nowatorskiego "Weseli", to dwa ciekawe rozdziały niełatwych zabiegów o przełamanie powszechnie tradycjonalistycznych upodobań poznańskiej widowni. Wespół z "Norą" stanowią obie wspomniane inscenizacje najpoważniejsze i wartościowe pozycje bieżącego sezonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji