Artykuły

Dlaczego to słońce zaszło?

Można ten dom przeoczyć, bo gęsto rosnące drzewa i krzewy zasłaniają okna i drzwi, a po naciśnięciu dzwonka czeka się dość długo, aż wyłoni się postać-zjawa: Brunek, a za nim uśmiechnięta, kolorowa Łucja. Wnętrze półmroczne, nawet w słoneczny, sierpniowy dzień. Musi minąć parę chwil zanim zaczną rysować się meble, obrazy, stosy rysunków, zdjęcia, pędzle, farby, piórka, kawałki materii, figurki. Wszystko to szaropastelowe, przykryte patyną i jakby we mgle. Spotkanie z Łucją i Brunem Sobczakami w ich domu przy ulicy Juliusza Słowackiego Sopocie.

DUCH CZTERECH POKOLEŃ

Cisza, niepowtarzalna kompozycja i klimat, wrażenie, że zaczynamy tracić łączność z otoczeniem. Zaklęty jest tutaj świat czteropokoleniowej arty-stycznej rodziny: Janiny Jarzynówny-Sobczak, Łucji i Bruna Sobczaków, Moniki Sobczak-Koncy i Piotra Koncy, wreszcie ich dzieci - Ani i Pawła. Oraz nieodłącznych zwierząt: suczki Missi, kota Józka, nawet rybek w akwa-rium, z których każda ma imię.

- Ten portret Monika zaczęła malować w 2004 roku, tuż przed śmiercią babci, Janiny Jarzynówny; w tle wkomponowana jest scena z filmu baleto-wego "Tytania i osioł" z 1971 roku, w jej choreografii, z Alicją Boniuszko i Januszem Wojciechowskim w rolach głównych. - mówi Łucja. - Są dwa takie obrazy, różne, drugi postawiliśmy przy urnie na pogrzebie mamy na Cmentarzu Srebrzysko.

A tu projekt scenografii Łucji, Bruna i Moniki do baletu "Romeo i Julia", w choreografii Anatola Fedora, wystawionego z okazji 80. urodzin Janiny Ja-rzynówny-Sobczak w 1995 roku przez artystów Opery Bałtyckiej i uczniów Zespołu Szkół Baletowych, dziś noszącej jej imię.

- Cała reszta, to obrazy, rysunki Moniki i Bruna, ja ich inspiruję, zachęcam, żeby jak najwięcej tworzyli - kontynuuje Łucja. - Monika ma wenę i mnó-stwo zapału, za to Brunka trzeba rozruszać.

To ona dba, aby odbywały się wystawy prac córki i męża, na tym się kon-centruje i cieszy się, że najbliżsi realizują się - w różnym stopniu i w róż-nych dziedzinach, ale łączy ich sztuka teatru. Monika ma teraz większe suk-cesy, niż rodzice jeśli chodzi o malarstwo, zaczyna być rozpoznawalna nie tylko w Polsce, i to ogromnie ich oboje cieszy. Zięć, Piotr Konca, z Moniką poznali się na studiach jeszcze w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pla-stycznych w Gdańsku (obecnie ASP), artysta malarz, pracuje jako grafik komputerowy. Wnuk, Paweł, magister filologii angielskiej na Uniwersytecie Gdańskim, kończący pracę magisterską na Politechnice Gdańskiej na kie-runku inżynierii środowiska, planuje wyjazd do Japonii.

Wchodzi Ania, która właśnie przeszła do drugiej klasy w Zespole Szkół Pla-stycznych w Gdyni Orłowie, wita się i żegna, korzysta z ostatnich dni waka-cji, biegnie na umówione spotkanie. Słyszę, że w genach ma talent plastycz-ny i zamiłowanie do tworzenia, niedawno sprzedała przez Internet swój ry-sunek na zamówienie za dwadzieścia cztery dolary - a z nas żadnemu to się nie udało - cieszy się babcia.

- Po cichu także tworzę - zwierza się Łucja. - Był okres, kiedy nie propo-nowano nam już projektów dużych scenografii, a my robiliśmy wspólnie, lub ja sama, głównie scenografie do bajek, które pozwalają na szaleńczą wyobraźnię, na co nie można sobie pozwolić przy projektowaniu scenogra-fii do dramatów, kiedy obowiązuje dyscyplina. W pracy nad bajkami można sobie pofantazjować szeroko, jeśli chodzi o kolor, który uwielbiam, bo Bru-nek jest bardziej stonowany, ma inny sposób patrzenia na scenografię.

Pomiędzy rysunkami, obrazami państwa Sobczaków, wiele jest portretów fotograficznych Łucji z różnych okresów jej życia, autorstwa Witolda Wę-grzyna, piękną koleżankę artysta szczególnie upodobał sobie jako modelkę.

PRZEMYCAŁAM WSZĘDZIE MIĘKKOŚĆ

Łucja i Bruno Sobczakowie to artyści spełnieni. Stworzyli razem prawie dwieście projektów scenograficznych. Gdzie tkwi tajemnica wspólnego tworzenia? Jaka droga zaprowadziła ich do sukcesu?

- Ja zawsze najpierw myślałam o kolorach, czy mają być przygnębiające, czy stonowane, zastanawiałam się, czy mogę sobie pozwolić na radosną eksplozję barw - opowiada Łucja. - Po całej Polsce podróżowaliśmy z na-szymi scenografiami. Bruno jechał pierwszy, już po naszkicowaniu, rozry-sowaniu i zaakceptowaniu projektu przez reżysera, wprowadzał pracowni-ków warsztatów w prace konstrukcyjne, potem zjawiałam się ja, dawałam kolor, dokładałam gobelinowe elementy, ubierałam artystów, przemycałam wszędzie miękkość.

Tak było na przykład przy realizacji "Kabaretu" w Teatrze im. Wandy Sie-maszkowej Rzeszowie w 1993 roku, w reżyserii Bogusławy Czosnowskiej, z bardzo dobrą aktorką, Katarzyną Jamróz, który to spektakl utkwił im w pa-mięci głęboko. Zdarzało się, że tydzień po tygodniu, w teatrach w różnych miastach, odbywała się premiera z udziałem tej pary scenografów, więc trzeba było dobrze się zorganizować i pogodzić życie ze sztukę.

Początek wspólnej pracy wiąże się z Teatrem Muzycznym w Gdyni w czasie, kiedy był w budowie, a Łucja jeszcze studiowała. Danuta Baduszkowa za-prosiła oboje do współpracy przy realizacji wielkiego widowiska dla telewi-zji - "Iwana Groźnego" Sergiusza Prokofiewa. Były koncepcje, aby przed-sięwzięcie zrealizować na zamku w Malborku albo w innym zabytkowym obiekcie.

- Teatr był w stanie surowym, bez okien, wiatr hulał gdzie chciał, rzuciłam szalony pomysł, żeby widowisko zrobić w tych warunkach - wspomina Łu-cja. - Uparłam się i przekonałam Baduszkową, już bardzo chorą, przynio-słam jej rysunki z zaznaczeniem gdzie i co. Wielu uważało, że to poroniony pomysł.

Umieściła na widowni, bez krzeseł, trzy wielkie zwisające, gobeliny z ikona-mi malowanymi na purpurowej materii spryskanej złotem. Scenę zamykała metalowa przeciwpożarowa kurtyna, jeszcze nie było mechanizmu, żeby ją podnieść.

- Danuta Baduszkowa siedziała w czarnej, sukni, w żałobie po śmierci syna i realizowała nadzwyczajne dzieło. - kontynuuje Łucja. - Jaką ona miała wrażliwość i wyobraźnię, że przyjęła tę wariacką koncepcję! Zaangażowa-nych Trzysta pięćdziesiąt osób, chór, orkiestra, mnóstwo aktorów i w czo-łowej roli Mieczysław Voit. Tak tworzyła teatr, który nosi teraz jej imię.

STANISŁAW HEBANOWSKI, KRZYSZTOF BABICKI

Oddzielny rozdział ich pracy stanowi współpraca ze Stanisławem Hebanow-skim.

- Szczególnie utkwił nam w pamięci telewizyjny spektakl "Lata" Tadeusza Rittnera z 1980 roku z udziałem aktorów z Warszawy; to było przedsięwzię-cie trudne, także dla Stulka, który o wszystko wtedy miał do nas pretensje, głównie o to, że samochody jeżdżą po ulicy, bo robiliśmy to w Belwederku w Sopocie.

- Dlaczego to słońce zachodzi? -zapytał w pewnej chwili zapytał - Trzeba, żeby teraz świeciło, ma być dobry nastrój, Łucja, co wy wyprawiacie?!

- Stuleńku, przysięgam, to nie nasza wina! - odpowiedziała z wdziękiem.

I przed budynkiem postawili Wandę Nowińską, żeby powstrzymywała sa-mochody przesłaniające chwilami światło. Przedstawienie wyszło dobrze, reżyser w pełni zadowolony; był to był pierwszy lecz i jedyny spektakl tele-wizyjny, jaki Hebanowski przygotował z małżeństwem Sobczaków.

- Zrealizowaliśmy scenografię do wszystkich wczesnych przedstawień Krzysztofa Babickiego, zarówno operowych, jak i teatralnych - wspomina Łucja. - Świetna współpraca, znakomicie się rozumieliśmy, jeśli konflikt był, to tylko między mną a Krzysztofem, bo zawsze parłam do przodu i swoje chciałam wprowadzać, a on ulegał po pewnym czasie, albo ja ustępowałam.

To była praca owocna, z wielkim rozmachem, najbardziej utkwił im w pa-mięci spektakl operowy "Rigoletto" Giuseppe Verdiego na scenie Państwo-wej Opery Bałtyckiej z 1983 roku w reżyserii Babickiego, pomysłodawcą i kierownikiem muzycznym był Wojciech Rajski. Olga Szwajgier jako Gilda śpiewała tak, że chyba mogły popękać szyby w sali prób!

- Antonina Kowtunow, występująca z nią na zmianę w roli Gildy, mówiła do mnie: "Ja jestem taka gruba" Odpowiadałam "Jak źle panią ubiorę, ma pani prawo zerwać przedstawienie, będzie pani szczuplutka, dla mnie jest najważniejsze, żeby pani pięknie wyglądała i jak najlepiej się czuła". I rze-czywiście, była zadowolona - wspomina Łucja Sobczak.

Wyjazdy za granicę były wtedy bardzo trudne, na tournée z tą operą Krzysztof Babicki pojechał jako oświetleniowiec, bo nie było miejsca dla reżysera, a scenograf Bruno Sobczak pełnił rolę inspicjenta i tak wczuł się w rolę, że kiedy tubalnym głosem wzywał przez megafon artystów na scenę, siał postrach pośród śpiewaczek.

ZA BIEŁYJE RUCZKI

Ona urodziła się w Zdzięciole w pobliżu Lidy na Kresach Wschodnich, on w Makowie Podhalańskim. Czy myślą o swoich korzeniach i w jakim stopniu miejsca, tradycje obyczajowe, kulturalne, z których się wywodzą, choć tego nie pamiętają, wpłynęły na ich życie, osobowość, twórczość?

- Brunek miał możliwość obejrzenia swoich stron jako dziecko większe i jako dorosły - opowiada Łucja. - Ja w rodzinnej miejscowości nie byłam nigdy i bardzo tego żałuję, praca, rodzinne obowiązki jakoś nie pozwoliły mi na to. Ojciec bardzo chętnie słuchał w niedzielę radia i pełnych zawodzenia białoruskich pieśni. To było w naszym mieszkaniu przy ulicy Aldony we Wrzeszczu. Osiedliśmy tam w 1946 roku jako repatrianci. To był klimat dawnego świata.

Rodzice Łucji - Walentyna, z domu Lepieszko i Wacław Sudnik - opowiadali jej o życiu przed wojna i w czasie wojny, ale ona "tych strasznych rzeczy" słuchać nie chciała. Tylko zapamiętała, że posiadali niewielki majątek, dom, budować zaczęli drugi, mieli lasy, prowadzili duży sklep, który w czasie wojny zaopatrywał polskich partyzantów. Potem do sklepu przychodzili Sowieci i zabierali wszystko, włącznie z koniem, krową z gospodarstwa, a gdy niczego już nie było, wywieźli ojca do obozu, jak mama Łucji mówiła: za biełyje ruczki, i tam zachorował na tyfus, wdała się gangrena, stracił prawą rękę.

- Nie wiem, gdzie ten obóz był, mama wyciągnęła stamtąd ojca za pieniądze uzyskane ze sprzedaży biżuterii z rubinami, którą nosiła na palcach i innych precjozów - kontynuuje opowieść Łucja. - Rodzice gdzieś jeszcze zakopali pieniądze, za które przy alei Grunwaldzkiej we Wrzeszczu uruchomili i pro-wadzili pierwszy w Gdańsku sklep rybny, najstarsi mieszkańcy go pamiętają.

Wacław Sudnik miał zmysł kupiecki, nabył ciężarówkę, jeździł z bratem ma-my, Mieczysławem, który prowadził, po ryby na Hel. Na świat przyszła młodsza, siostra, Alina. Łucja zapamiętała tatę jako eleganckiego mężczyznę w płaszczu z gabardyny i oficerskich butach, pomagała mu je zdejmować. Handel dobrze szedł, ale trwał krótko, bo władze zniszczyły właścicieli po-datkami. Wiele razy funkcjonariusze SB brali ojca na przesłuchania, matka zaszywała mu w kalesony słoninę, bo nie wiadomo było, czy i kiedy wróci. Wszystko to spowodowało, że załamał się nerwowo i przedwcześnie umarł w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat.

- To, że pochodziliśmy z innych stron nie miało wpływu na nasze wspólne życie, raczej się dopełnialiśmy, mało rozmawialiśmy o przeszłości najwcze-śniejszej mojej i jego - wtrąca Łucja. - Życie ma tyle różnych aspektów wal-ki. Poznaliśmy się bardzo wcześnie, zakochaliśmy się w sobie, łaziliśmy po plażach, lasach, do tego stopnia oderwaliśmy się od rzeczywistości, że ma-turę oboje zdawaliśmy eksternistycznie.

NIOSŁA DO NAPRAWY PARASOLKĘ

- A mama Jarzynówna bardzo była szczęśliwa, że nie musi się martwić o sy-na. Zawsze prosiła "Brunku, tylko żebyś nie wziął żadnej dziewczyny z bale-tu, bo one mnie wykończą" - opowiada Łucja. - Jak przyszłam do nich, to się okazało, że ubrane jesteśmy w identyczne butki do kostki, miałam na sobie granatową sukienkę obszytą białym futerkiem. Popatrzyła na Brunka i powiedziała: W porządku.

Minęli się na Jaśkowej Dolinie. On, uczeń Liceum Sztuk Plastycznych w Or-łowie. Ona, uczennica drugiego liceum ogólnokształcącego, niosła do na-prawy parasolkę, która pasowała do jej pięknej, fioletowej sukienki. On wpatrywał się w nią, jak osłupiały, zorganizował u kolegi z jej szkoły prywat-kę, tam się poznali. Od tego wszystko się zaczęło. Po ślubie para zamieszkała przy ulicy Ludwika Waryńskiego z mamą i babcią Brunka, która zdziwiona pytała:

- Dlaczego ta dziewczyna tyle u nas siedzi?

W tym sanktuarium sztuki państwa Sobczaków zaklęta jest kilkudziesięcio-letnia historia teatrów Wybrzeża i Polski. Bywają u nich znani artyści róż-nych dziedzin mieszkający w Polsce i za granicą, wiążą ich doświadczenia zawodowe, przyjaźnie, wspomnienia. Przeżywali wspólnie sukcesy, wiedzą o swoich klęskach, chorobach dotykających z czasem każdego, ale tajemni-ce nie wychodzą poza próg. Gdzie się teraz znajduje Alicja Boniuszko, jakie są losy naszej wybitnej primabaleriny? Tego gospodarze - zgodnie z wolą artystki - nie zdradzają. Gdy pytam o Tadeusza Zlamala, wybitnego tancerza i artystę malarza, który w latach 60. XX wieku w Operze Bałtyckiej kreował czołowe partie, dowiaduję, się, że umarł w 2018 roku. Straciłam z nim kon-takt, w latach 80. i 90. udzielił mi kilku wywiadów, także, gdy przyjeżdżał do Gdańska z Goeteborga, przysyłał własnoręcznie namalowane kartki z mo-tywami baletowym. Szkoda, że o odejściu artysty, nie było widocznej wzmianki w Gdańsku, gdzie się tak dobrze zapisał.

NIE ZNOSZĘ KONSUMPCJONIZMU, OKRUCIEŃSTWA

Z pokoju na górze schodzi Bruno Sobczak. Pytam o rysunki, którymi ostat-nio się zajmuje. Oglądam je w albumie "Rysunki", który wydał - przy pomo-cy finansowej województwa pomorskiego. Występują na nich ludzie, zwie-rzęta i maszyny. Odczytuje się przesłania, tezy, mądrości, filozofię życia i dużą dawkę humoru autora.

- Odwołuję się do wielu artystów - nawet do ostrych, satyrycznych rysun-ków Topora, ba, czasem Goi, jeszcze jak byłem studentem oddziaływała na mnie ich twórczość, dość dużo ich prac przeglądałem w bibliotece, skoro nie mogłem oglądać oryginałów. Lubiłem bardzo rysunek techniczny - mówi Bruno Sobczak. - Więc na pewno te inspiracje są, jeśli chodzi o tech-nikę, formę. Pracując nad scenografią, wszystkie sprawy techniczne ryso-wałem z bardzo dużą dokładnością, przykładałem do tego dużo uwagi.

- Żadnego z rysunków nie opatrzyłem tytułem, mam nadzieję że każdy, jak obejrzy, zinterpretuje sobie, jak zechce - kontynuuje. - Nie da się opowie-dzieć treści i znaczenia każdego rysunku, na przykład tego z koniem, mają-cym w brzuchu mechanizm samochodu volvo. Prace są odbiciem wrażenia, odwołuję się do tego, czego nie lubię i nie znoszę. Nie znoszę konsumpcjo-nizmu, okrucieństwa. Z drugiej strony też rozumiem, że gdybyśmy przegry-wali walkę ewolucyjną, to to by mniej więcej tak wyglądało.

Bardzo lubi zwierzęta, na prawie wszystkich rysunkach umieszcza szczury. Tłumaczenie dlaczego byłoby, uważa artysta, bardzo trywialne. Towarzysza człowiekowi zawsze, są bardzo inteligentne, natomiast u wielu budzą obrzydzenie. Ktoś pomyśli, że te szczury w jego pracach to silenie się na oryginalność. To nie tak, tłumaczy; poza tym dobrze się je rysuje.

- Najbardziej antykomercyjny jest świąteczny rysunek, który przedstawia Świętą Rodzinę. Szopka znajdującą się na drugim planie, jakby była podpo-rządkowana jedzeniu, czyli karpiowi - komentuje autor. - A że w środku karpia są Chrystus, Józef i Maria i osiołek, to co? To nic

To najostrzejsze potraktowanie konsumpcjonizmu.

MARZENIA I PLANY

Doczekali się obszernego podsumowania swoich dotychczasowych doko-nań - przygotowanej w 2016 roku w Muzeum Narodowym w Gdańsku przez Małgorzatę Abramowicz wystawy wraz z katalogiem "Saga Rodu Sob-czaków", oraz wnikliwej analizy swojego dorobku w filmie dokumentalnym Telewizji Gdańsk autorstwa Joanny Strzemiecznej-Rozen i Henryka Rozena.

W stałym kontakcie pozostają z Januszem Wojciechowskim, legendarnym solistą baletu Jarzynównej, który od lat mieszka w Berlinie. Ich wspólnym marzeniem jest wystawienie na scenie Opery Bałtyckiej spektaklu złożonego z fragmentów programów baletowych w choreografii Janiny Jarzynówny-Sobczak.

- Skoro już Janusz Wojciechowski odtworzył "Tytanię i osła" z dwójką mło-dych tancerzy w czasie wieczoru koncertowego poświęconego mamie, możliwe jest też wskrzeszenie innych programów - mówi Łucja. - Mamy filmy z baletami Jarzynówny, chcielibyśmy, aby widowisko przypomniało, że doceniając klasykę, absolutnie współcześnie traktowała balet, mamy na to pomysł.

Rysunki Łucji znajdują się w pokoju na górze, kiedyś zrobi z nich wystawę. Zamierza pokazać także, oddzielnie, swoje projekty niezrealizowanych sce-nografii do bajek oraz wcześniejsze obrazy i gobeliny, które na wystawie "Saga rodu Sobczaków" w Pałacu Opatów w Oliwie w 2016 roku po prostu się nie zmieściły. Trwają rozmowy o ekspozycji jej prac w Galerii "Refektarz" w Kartuzach.

Teraz Bruno już nie rysuje, przestał ufać precyzji swojej ręki.

- Nie pozwolę mu więcej remontować łazienki, tylko będzie rysował! - mówi kategorycznie Łucja.

Katarzyna Korczak

Ps. Już po spotkaniu autorki z rodziną artystów i po napisaniu tego tekstu doszła do nas smutna wiadomość o przedwczesnej śmierci Piotra Koncy, męża Moniki Sobczak-Koncy, artysty malarza, grafika komputerowego.

Red.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji