Artykuły

Nigdy nie myślałem, że będę aktorem

- Od kilkunastu lat prowadzę zajęcia ze studentami Akademii Teatralnej, których usiłuję wzbogacić od strony intelektualnej. Pracuję z nimi nad wierszem, ale nie nad deklamacją, tylko zrozumieniem zapisu poetyckiego - mówi aktor, reżyser i pedagog, WOJCIECH SIEMION.

Janusz Świąder: Jak wieść niesie obchodzi Pan 60-lecie zawodowej aktywności. Jakaż to data tajemna wyznacza początek Pana aktorskiego żywota?

W kronice Teatru Kaliskiego można przeczytać, że 14 grudnia 1946 roku odbyła się pierwsza, powojenna premiera "Krakowiaków i górali" i na liście zespołu aktorskiego widnieje moje nazwisko. A więc łatwo obliczyć, że od mojego debiutu na scenie mija 60 lat.

Nigdy bym nie przypuszczał, że miało to miejsce akurat w Kaliszu. A ciekawe, jak Pan, rodowity krzczonowiak, tam się znalazł?

Ciekawi to pana? Bo moi krzczonowiacy nie byli tym zaskoczeni. Przecież chłopaki z partyzantki powędrowali służyć tam właśnie, a ja podążyłem za nimi. Dobrnąłem w marcu czterdziestego piątego roku, gdyż jeszcze musiałem wiosenne podorywki w Krzczonowie wykonać.

W Kaliszu zdałem maturę w liceum im. T. Kościuszki i jako licealiście powierzono mi dość poważną rolę górala właśnie w "Krakowiakach i góralach".

E tam, na amatorskiej scenie...

Rzeczywiście, niektórzy tak o mnie mawiali: amator. Jednakże byłem wtedy aktorem ze stałą gażą miesięczną.

Nie da się jednak ukryć, że kaliski okres jest epizodyczny w Pańskim życiorysie.

Pan może tak powiedzieć, a dla mnie znaczący.

Co było potem?

Z Kalisza powędrowałem do Lublina, żeby studiować prawo na uniwersytecie katolickim. Atmosfera tamtego KUL gdzieś jeszcze tkwi we mnie. Np. sekcja młodej literatury, w której był wówczas Zbyszek Jakubik, Jurek Krzysztoń, ks. Paweł Hańczy... U księdza byłem nie tak dawno. Mieszka w maleńkiej wsi koło Warki, gdzie jest proboszczem. Taki samotny, tzn. nie samotny, bo ze swoją poezją, wszak pierwsze próby literackie popełnił jeszcze w czasie studiów.

A czy udało się Panu studia prawnicze w Lublinie skończyć?

Nie udało się, zaliczyłem sześć semestrów. Ale w Lublinie uczęszczałem na słynne kursy dramatyczne, określane inaczej jako studio dramatyczne Eleonory Frenkiel-Ossowskiej, niestety, już nie żyjącej. Po ukończeniu studia mogłem zostać w lubelskim teatrze. Zagrałem jednak tylko małą rólkę w "Świętoszku" Moliera i chyba jeszcze w dwóch sztukach statystowałem.

Początek raczej skromny. A czy może Pan powiedzieć, że wtedy na dobre zauroczył pana teatr?

Mnie chyba raczej zauroczył czas. W gruncie rzeczy nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że chcę być aktorem...

Nawet wtedy, gdy znalazł się Pan w Warszawie i trafił pod opiekuńcze skrzydła słynnego Zelwera?

Nawet wtedy, ale Aleksander Zelwerowicz, rzeczywiście, poruszył moją wyobraźnię, gdy powiedział: "Jak ty jesteś z Lublina kochaneczku, to my sobie damy radę". I zaliczył mi studia prawnicze, i próby teatralne, które potraktował jako warsztaty w doskonaleniu aktorskiego rzemiosła. Tylko jeden rok byłem jeszcze "szlifowany" przez niego.

Potem, jak się domyślam, porwały Pana stołeczne sceny?

Wcale nie stołeczne, gdyż z całą grupą młodych aktorów pojechałem do Szczecina. Należałem do tego gremium aktorskiego, w którym znalazł się Zbyszek Tobiasz, Ben Michalski, Duda Lorentowicz, Mirka Dubrawska, Fredka Sarnawska. Tam, w Szczecinie zaangażowani zostaliśmy do Teatru Polskiego, a po powrocie do Warszawy tworzyliśmy zręby zespołu Teatru Ateneum.

Nie dochował mu Pan wierności, był Pan aktorem kilku warszawskich teatrów.

O, tak... Ale najpierw myślałem, że to dyrektorzy są tacy fatalni, iż ciągle z nimi nie mogę wytrzymać. Teraz, kiedy jestem doświadczonym człowiekiem, wiem, że to we mnie siedzi taki okropny duch, który nie pozwala mi spokojnie egzystować.

A można by rzec inaczej, że tkwi w Panu twórczy niepokój, który wyniósł również Pana na dyrektorski fotel.

Myśli pan o teatrze Stara Prochownia? Właściwie Starą Prochownię "odkrył" Jerzy Grotowski. Później kierował nią Ryszard Filipski (który teraz zajmuje się hodowlą koni pod Hrubieszowem), a ja bezpośrednio po nim objąłem dyrekcję.

Wielu znakomitych aktorów występowało na scenie Starej Prochowni...

Rzeczywiście, grali najwybitniejsi, przewinęło się ok. 800 osób, że wspomnę parę nazwisk: Irena Eichlerówna, Nina Andrycz, Zofia Mrozowska, Hanna Skarżanka, Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek. W Starej Prochowni debiutowali także młodzi: Krystyna Janda, Anna Chodakowska, Krzyś Kolberger i wielu, wielu innych.

Dyrektorując, nie zapomniał Pan o graniu w teatrze, filmie?

Gdyby sklasyfikować moje aktorstwo, to byłem uznanym specjalistą od repertuaru staropolskiego. I dlatego pewnie mile wspominam współpracę z Kazimierzem Dejmkiem, który przygotował na scenę inscenizacje sztuk staropolskich. To był wielki sukces Teatru Polskiego, kiedy jeździliśmy ze wspaniałymi przedstawieniami po całej Europie. Wielką sprawą był dla mnie również teatr Helmuta Kajzara i ważnym okresem w moim życiu teatr Różewicza. A gdybym miał powiedzieć o sztuce filmowej, to prawdziwym moim nauczycielem jawi się Andrzej Munk. To on odkrył przede mną sztukę filmu, a ja przed nim odkrywałem sztukę teatru i sztukę aktora.

Czy były role na miarę Pana marzeń, oczekiwań?

Nie było, aczkolwiek wiem, że nie udało mi się zagrać w żadnej ze sztuk Szekspira i tylko w jednej komedii Moliera. Generalnie obsadzano mnie we współczesnym, polskim repertuarze.

Nie chowa Pan dzisiaj swoich doświadczeń i umiejętności pod korcem, lecz dzieli się nimi z innymi.

Od kilkunastu lat prowadzę zajęcia ze studentami Akademii Teatralnej, których usiłuję wzbogacić od strony intelektualnej. Pracuję z nimi nad wierszem, ale nie nad deklamacją, tylko zrozumieniem zapisu poetyckiego. Chętnie dzielę się swoją wiedzą, bo zdaję sobie sprawę, że już niewiele mi lat zostało do tego dzielenia się. Jak również wiem i to, że żaden z tych młodych aktorów nie może mieć takiego doświadczenia, jakie ja zdobyłem. Bo miałem to szczęście poznać osobiście i słuchać poetyckich strof głoszonych przez Leopolda Staffa, Juliana Tuwima, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Wtadsysława Broniewskiego, czy wreszcie poetów mojego pokolenia - Grochowiaka, Herberta, Szymborską.

Po latach egzystowania w Warszawie uciekł Pan ze stolicy, zaszył się na wsi, choć podobno Petrykozy, Pańska posiadłość, w jakimś stopniu przypominają mu rodzinne strony...

W moim rodzinnym Krzczonowie był stary sad, a dom usytuowany na wzgórzu, z okien którego dojrzeć można było stawy. W Petrykozach w pewnym sensie jest podobnie - też dom stoi na wzgórku, otoczony parkiem i są trzy stawy. A więc mam jakby coś bliskiego. Tyle, że jeżeli chodzi o sąsiadów, to wolą Krzczonów - tamtą wieś, gdzie była duma włościańska i po dziś dzień kwitnie życie kulturalne (np. etnograficznie wyróżniany jest strój krzczonowski jako coś specjalnego). A poza tym tam każdy wskaże panu cuchnące źródła i kurhan tatarski. Tam każdy trzyma się tej ziemi, tych pagórków. A tutaj? Niby jest podobnie, jednak ludzie nie ci... Ale cieszę się, że mogę do Krzczonowa wrócić, że poznają mnie, uważają za swojego.

Często Pan wraca?

Nieczęsto. Tak świadomie raz w roku, kiedy wybieram się odwiedzić - nie wiadomo - stare kąty czy rodzinne groby? Konfrontacja zwykle jest bardzo trudna i dziwna. Dziwna, bo ten świat, który istnieje, jest tak różny od tego, który został w mej pamięci. Kiedyś, gdy przyjeżdżałem do Krzczonowa, były tylko dwa rzędy nagrobków i rosły dwa rzędy białych brzóz. Dziś nie ma ani jednej. Wszystko się zmienia. A i dobrze, bo generalnie musi się zmieniać.

Petrykozy to nie tylko dom i jego otoczenie. To także galeria sztuki...

One były ważną galerią, gdy nie gromadziłem jeszcze malarstwa współczesnego. Ale wtedy to był jakiś akt ważny, może tylko dla mnie, choć może i dla niektórych artystów, że to było miejsce aż tak wyzywające. W tej chwili wyzywa świat, ja już nie wyzywam. Tak więc nie zapraszam już do galerii.

Jednym słowem skończyły się wycieczki?

Trafiają się, ale świat stał się inny. W tej chwili nie wiadomo, czy wycieczka przychodzi - jak ja to mówię - konsumować sztukę, czy są wśród niej ci, którzy sprawdzają, gdzie co wisi.

Przedkłada Pan, jeśli dobrze zrozumiałem, spokój, wyciszenie, które dają Petrykozy?

Wie pan, życie w mieście, w Warszawie jest teraz bardzo trudne. Jeszcze młody człowiek, który przebije się przez kalendarz, przez siebie, da sobie radę. Ja wolę, rzeczywiście życie sielskie. Naprawdę wolę oglądać wschód i zachód słońca, wolę widzieć gwiazdy na niebie i wolę tę naturalna wodę...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji