Artykuły

Matoł i Joanna

"Joanna Szczepkowska kontra fortepian" na III Letnim Festiwalu Małych Form Teatru Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Mówi, że urodziła się 1 maja. Mówi, że ojciec był człowiekiem nadzwyczaj żartownym, więc gdy dostrzegł wielkie małej córki zdumienie widokiem pierwszomajowych marszrut ludu pracującego miast i wsi, uspokoił dziecko wyznaniem: to z okazji twych imienin, kochanie... Mówi, że pomogło. W końcu ojciec to był w domu piękny, dobry bóg - jego słowo zmieniało się w świat.

Mówi, że ten dowcip, co dla niej nie był żadnym dowcipem, bo jeszcze nie znała pojęcia dowcip, pomagał długo, aż do któregoś z rzędu 1 maja, gdy zaniepokoiły ją transparenty. Jeśli idą z okazji mych urodzin, to czemu - spytała - na żadnym z wielkich, niesionych zdjęć nie ma mojej buzi tylko buzie jakichś panów? Ojciec wciąż był niezawodny: Ach, nie przejmuj się, to dalsza rodzina...

Kto to opowiada? Joanna Szczepkowska czy kobieta, którą przez dziewięćdziesiąt minut jest Joanną Szczepkowską? Kobieta w czółenkach na wysokim obcasie, w migotliwej, czarnej, doskonale dyskretnej sukni do połowy uda, z czerwoną torebką na ramieniu, czy wielka artystka Melpomeny, córka potężnego artysty Melpomeny? No, kombinuj, licz, mierz, waż...

Kto na Scenie na Sarego 7 gada? Aktorka czy postać, którą pierwszy raz w życiu widzimy? W historii o 1 maju i mądrości ojca ani razu nie padają słowa Andrzej Szczepkowski. Ile w historii tej jest fikcji, a ile prawdy, ile sztuczności, a ile życia, ile literatury, a ile ulicy realnej, realnego pokoju w realnym mieszkaniu, gdzie realny bóg domowy uspokaja realną córkę żartem, który oswaja groteskę pochodu fotografii komunistycznych ryjów?

Lekka niepewność. Kto mówi? Kto śpiewa? Kto milczy? Na początku niepewność przyłazi i zostaje do finału. Ta niejednoznaczność, ciągłe aktorki igranie z nami jak z myszami igranie kota wytrawnego, to seansu "Joanna Szczepkowska kontra fortepian" sedno.

Seansu? Jakiego seansu? Czym jest ten czas, kiedy kobieta na scenie mówi, śpiewa i milczy? Wciąż wahanie. Kabaret? Gadane memuary? Recital? Monodram mieszający gatunki? Żonglerka maskami? Wyssane z palca anegdoty mistrzowsko udające prawdę? Czy też fakty, co się bawią jak dzieci na balu przebierańców? No, jak przyszpilić ten Szczepkowskiej kabareto-memuaro-recitalo-monodramo-maskowy bal?

Nie da się. Własnymi tekstami dotyka kilku drobin przeszłości swojej i paru rodzynków naszego kraju narastającej piany na ustach, ojczyzny dokumentnie oszalałych majstrów ekipy remontowej, która długie lata cierpiała, bo remontować nie mogła, a teraz do pędzli, młotów i pił wreszcie się dorwawszy - na świat się rzuciła! Z niespotykaną lekkością, prawie niezauważalnie Szczepkowska zmienia powagę w szyderstwo, szyderstwo w łzę, łzę w miękki śmiech. Co, zgubiłeś się w ważeniach, mierzeniach, liczeniach swych?...

Skacze po tematach, żongluje cytatami, miesza zmyślenia z prawdą najszczerszą. Przez dziewięćdziesiąt minut, wspomagana muzyką, co ją Michał Salamon z pianina wystukuje, Szczepkowska umyka od jednoznaczności. Ergo - czyni teatr. Przypomina, że scena to nie tuba spiżowych treści, lecz niezmordowany taniec zmiennych form, który jest teatru sednem. Teatru, tekstu, filmu, malarstwa wreszcie.

Owszem, truizm to jest - i chwała Bagateli za ten i za inne truizmy Letniego Festiwalu Małych Form, przeszłe i przyszłe. Dni temu kilka były na Sarego "Małe zbrodnie małżeńskie", przypomnienie banału cudnego, że w ojczyźnie teatru gorącego niczym harcerz zdobywający sprawność Irokeza, teatru maniakalnie zaangażowanego w naprawę duszy ludzkiej - niezbędny jest kojący harcerskie uniesienia teatr temperatur średnich. A teraz mieliśmy Szczepkowską - mistrzowskie przypomnienie stareńkiego truizmu, ongiś przez klasyka w słowa nieomylne ujętego: Nie ma żadnej treści, są tylko obrazy.

Tak, to truizm, który uwiera plemię matołków lubujących się w mierzeniu, ważeniu i rachowaniu, w ustalaniu stosunków objętościowych prawdy i fałszu, realności i iluzji, treści i formy. Biedactwa! Jak krytyk zgłupieje i wygłosi płaską nędzę, że treścią "Słoneczników" van Gogha są słoneczniki w wazonie - matołki sądzą, że oto naprawdę poznały istotę "Słoneczników" van Gogha, krytyk zaś jest fachowy, gdyż, ach!, obiektywnie i, och!, rzeczowo odpowiedział na kluczowe pytanie matołectwa: o czym to to jest? Amen.

Matołki naprawdę oddzielają w teatrze treść od formy, w teatrze, w tekstach o teatrze, we wszystkim, co jest sztuką lub sztuki dotyka. Matoł, z seansu Szczepkowskiej wycisnąwszy trzy prostackie zdania o treści, zdania, których wyszczekanie trwa minutę, w dziewięćdziesięciominutowy Szczepkowskiej seans migotliwej, umykającej formy - naprawdę gotów walnąć koronnym debilizmem matołka, frazą: No, kochanieńka, wyraźny przerost formy nad treścią... Ile biednej tej, garbatej ułomności nie do usunięcia wieczór w wieczór na widowni zasiada, a rano po recenzję sięga, od piszącego żądając prostackich komunikatów w sprawie treści sztuki?

Niech biedactwo zapamięta: nie ma treści, są obrazy. Tańcem obrazów ulepionych z samej siebie i nut Szczepkowska w sobotę truizm ten wybornie na Sarego przypomniała. A jak się to matołkowi nie podoba, to pa. Niech matołek wraca do matołków i napawa się obiektywizmem i rzetelnością recenzenckiego odkrycia, że "Słoneczniki" van Gogha to obraz o słonecznikach w wazonie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji