Artykuły

Stanisław Bareja świętowałby 90. urodziny. O czym nakręciłby film w dzisiejszej Polsce?

Mawiał, że na komedię trzeba mieć dziesięć razy więcej pomysłów niż na dramat. Stanisław Bareja 5 grudnia skończyłby 90 lat. Niestety, jego serce wytrzymało tylko 57. Zmarł w 1987 r. - pisze Jacek Szczerba w Gazecie Wyborczej.

Prawdziwy sukces Stanisław Bareja odniósł dopiero po śmierci. Za życia nie miał wysokich notowań w branży. Kazimierz Kutz, przyjaciel z czasów studiów w Łodzi, ukuł później termin bareizm, który stał się synonimem rozrywki tandetnej i kiepskiej warsztatowo. Krytycy zarzucali Barei, że jego filmy to właściwie zbiory skeczy. Dziś wiemy jednak, że jeśli gdzieś szukać celnego portretu absurdów życia w PRL-u, to właśnie w fabułach Barei.

W "Misiu" (1981) ojciec mówi do dziecka w teatrze, wskazując na sceniczny rekwizyt: - "Widzisz, synku, tak wygląda baleron". W 1997 r. w dokumencie Agnieszki Arnold Jacek Kuroń przyznał, że film Barei "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" (1978) "mówił to samo, co manifesty, któreśmy w KOR-ze w tych latach płodzili, tylko że lepiej, ostrzej, bardziej zdecydowanie".

Bareja powtarzał: - "Na komedię trzeba mieć dziesięć razy więcej pomysłów niż na dramat (...). Moje pierwsze filmy - "Mąż swojej żony" (1960) czy "Żona dla Australijczyka" (1963) - były typowymi słodkimi komediami, aż w końcu zaczęło mnie od tego mdlić i postanowiłem dodać trochę goryczy". Słynął z tego, że po ujęciu, nawet jeśli był zadowolony, krzywił się tak, jakby zadowolony nie był.

Z najlepszym skutkiem współpracował ze Stanisławem Tymem ("Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", "Miś"), selekcjonując podrzucane przez Tyma pomysły, i z Jackiem Fedorowiczem ("Poszukiwany poszukiwana", "Nie ma róży bez ognia"). Mówił: - "Kiedy funkcjonariusz wlepia mi mandat, nie awanturuję się, staram się zapamiętać, jak on mówił, jakie błędy gramatyczne popełnił".

Antykomunistyczny był także w życiu. W piwnicy jego domu pracowała nielegalna drukarnia. Na dachu malucha przywiózł z Wiednia powielacz offsetowy. Książki paryskiej "Kultury" przemycał z Zachodu w pudłach ekipy filmowej z napisem: "Nie otwierać, materiały światłoczułe".

Świetnie gotował (jego specjalnością były barszcz czerwony z kiszonych buraków, wątróbka po żydowsku oraz dorsz po francusku), sam był smakoszem, co widać w filmie Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego "Gangsterzy i filantropii" (1962), gdzie zagrał gościa restauracji, który je z apetytem golonkę [na zdjęciu].

Bywał prekursorem: wyreżyserował pierwszy polski serial kryminalny "Kapitan Sowa na tropie" (1965) ze znakomitym Wiesławem Gołasem.

A co kręciłby dzisiaj? Pewnie satyry, choćby na życie w korporacji. A może kapitalistyczni producenci, z którymi nigdy nie miał do czynienia, skłoniliby go, żeby odświeżył pisanego z Fedorowiczem "Naszego człowieka w Warszawie" (1967). To pastisz bondowski, choć obaj panowie wówczas jeszcze Bondów nie widzieli, w którym supertajna zachodnia bomba przez przypadek ląduje w Zalewie Zegrzyńskim i staje się przedmiotem rywalizacji między dwoma mocarstwami. Wysłannik jednego z mocarstw (Fedorowicz) triumfuje dzięki pomocy sympatycznego polskiego cwaniaka (Bohdan Łazuka).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji