Artykuły

Powrót Słowackiego

Z "Balladyną" zetknąłem się po raz pierwszy w dzieciństwie za pośrednictwem starszej siostry. Pojechała do dużego miasta na wycieczkę. Była w teatrze, właśnie na "Balladynie". Opowiadała mi przedstawienie, jak opowiada się bajkę. Słuchałem z wypiekami o dwu siostrach, Goplanie, Chochliku i Skierce, o zbrodni, tragedii starej matki i o piorunie, który wymierzył sprawiedliwość zbrodniarce.

Odtąd marzyłem o obejrzeniu tego przedstawienia. Spełniło się po kilku latach. Później wiele razy oglądałem dramat Słowackiego na scenie, zwykle z uczuciem niedosytu, ale zawsze z dużą wrażliwością na poetyckie słowo, które coś we mnie poruszało. Znam utwór nieomal na pamięć. Z niejakim więc ociąganiem przystąpiłem teraz do ponownej lektury. Znowu mnie pochłonęła. To naprawdę fascynujące dzieło. To Szekspir wpisany w baśń ludową i przyprawiony polskimi archetypami politycznymi, z których jeden - mniejsza, czy do końca słuszny - określa Polaków jako dzielny naród, który nie potrafi z siebie wyłonić szlachetnej, sprawiedliwej władzy; pozostaje mu czekać na interwencję boską, co nieraz i czynił (a kto wie, czy i dzisiaj cudu nie wygląda?).

Nie tylko "Balladyny", ale w ogóle Słowackiego na wrocławskich scenach nie było od przeszło dwudziestu lat. Wyrosło całe pokolenie widzów i aktorów, którzy nie oglądali tutaj dramatów Słowackiego, ani w nich nie grali. Czy wyobrażacie sobie, że można żyć w Polsce i nie jeść kartofli lub nie śpiewać kolęd? To mniej więcej to samo.

Trudno więc przecenić sam fakt pojawienia się na scenie Teatru Polskiego "Balladyny". I nie jest też specjalnie dziwne. że utwór sprawił duży kłopot realizatorom i sprawia kłopoty publiczności, zwłaszcza tej młodej. Obejrzałem nie przedstawienie premierowe, ale szkolną popołudniówkę. Widownia w niewielkim stopniu okazywała zainteresowanie wydarzeniami scenicznymi, nie poddawała się nastrojowi, ani go nie współtworzyła, wydawała się niewrażliwa na słowo, które zresztą w czystej, szlachetnej postaci docierało ze sceny za rzadko.

Może błędem jest, że po tak długiej przerwie nie zrealizowano sztuki Słowackiego najzwyczajniej, po prostu tak, jak została napisana, tradycyjnie, po staroświecku. Jest prawdopodobne. że otrzymałaby złe recenzje. ale może lepiej by służyła swej podstawowej widowni. Nie wykluczam, że miałbym wówczas pretensje do twórców, że to mało odkrywcze standardowe, wyświechtane. Może cytowałbym niegłupich ludzi twierdzących, iż to tradycyjnym kształcie "Balladyna" już nie nadaje się do wystawiania. Stało się inaczej i też mam mnóstwo wątpliwości i zastrzeżeń.

Przedstawienie wrocławskie rozgrywa się na wielkiej drodze. zaludnionej tłumem podróżników, ubranych współcześnie (przeważają ciemne garnitury, kapelusze), wyłaniających się z mroku, idących ku nam ("droga" przekracza scenę, wcina się w widownię). Ów tłum, nazwany gminem, to chyba my, zwykli ludzie, ludzie współcześni, ale z balastem przeżyć, doświadczeń, kształtujących naszą świadomość i obecnych w podświadomości zbiorowej. Niektóre przybierają postać mitów, archetypów, zastygają w znakach, symbolach lub ukrywają np. w balladach. Przedstawienie jest jakby próbą zmaterializowania tego, co z doświadczeń zbiorowych, gromadzonych przez wieki, zastygło w ludowej balladzie, zdawałoby się prostej, przejrzystej, naiwnej.

Pomysł niewątpliwie ciekawy, ambitny i uprawniony. Raz już przed kilkoma laty tej samej reżyserce się sprawdził. Powtórka jest jednak, częściowo przynajmniej, chybiona. Nie bez znaczenia może być upływ kilku lat; gmin sceniczny znalazł się w innym punkcie drogi niż widownia i nie dochodzi do połączenia ich we wspólnotę. Może różnica polega i na tym, że kiedyś to wszystko, co pojawiło się na scenie było znalezione w trudzie zespołu i przez to żywe, a teraz w jakimś stopniu zrekonstruowane, więc bardziej powierzchowne. W każdym razie przedstawienie ma niewielkie oddziaływanie emocjonalne, intelektualnie nie oszołamia, więc w rezultacie - wstyd powiedzieć - jest, wyjąwszy kilka scen, dosyć nudne.

Przyglądając się aktorom nie bardzo umiałem zrozumieć, co grają. Raz sygnalizowali dystans do postaci, to znów jakby wchodzili w role serio i do końca; jeśli była w tym jakaś gra niuansów, to ja jej nie uchwyciłem. Spostrzegłem zaś coś, co naprawdę głęboko niepokoi: aktorzy mówili, przeważnie głośno, a ja ich często nie rozumiałem. Wiem, że specyficzna scenografia zmieniła warunki akustyczne, wiem, że scena Teatru Polskiego stawia szczególne wymogi warsztatowe wykonawcom, ale na miły Bóg, przecież to profesjonaliści, niektórzy z zasłużoną opinią bardzo dobrych aktorów. Coś złego dzieje się z zawodową higieną aktorów, zresztą nie tylko tych, i w niejednym teatrze. Czy można być muzykiem, nie ćwicząc codziennie gry na instrumencie? A aktorem, którego instrumentami są ciało i głos?

Dyrektor Jacek Weksler obiecywał, że jeżeli będzie spadał to z wysokiego konia. Słowa dotrzymuje. "Balladyna" jest ambitnym przedsięwzięciem, którego realizacja tylko częściowo sprostała zamierzeniom. Czekam galopu na wysokim koniu, z którego jeździec nie spadnie. Może to będzie "Miazga" w realizacji Brauna?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji