Wesoła agonia polskiej klasyki
Bar, bilard, butik
Butik zajął miejsce biura organizacji widowni. Bar pod nazwą „Antrakt” znajduje się w foyer pierwszego piętra, tuż obok wejścia na widownię. Jest kawa, słodycze, gorące danka oraz cocktaile: czerwony, żółty i pomarańczowy. Wódka wyłącznie fińska, soki też nie z Hortexu. Ustawiono tu dwa stoły bilardowe, otoczone ciągle wianuszkiem ciekawskich. Ceny prawdziwie europejskie. Nasz, swojski jest za to gęsty zakis papierosowego dymu, i nie tylko, tak charakterystyczny dla wszystkich polskich sal i zbiorowisk.
Leszek Kodrzycki ma rację i inicjatywę. Kiedy się jest dyrektorem tak gigantycznego budynku, trzeba go przecież zagospodarować, żeby jakoś żył no i trochę też pozarabiał, skoro może. Zatem niechże sobie będzie butik, bilard, nawet za przeproszeniem burdel, byle tuż obok, na scenie żarzyła się nadal prawdziwa sztuka. W tym roku tliło się ledwo, ledwo, a żywiej zapełgało właściwie tylko raz. I to nie za sprawą wielkiego dramatu, który tradycyjnie powinien gościć na opolskiej scenie z okazji siedemnastych Konfrontacji „Klasyka Polska”. Nie zagościł. Dlaczego?
Dziennikarzy na festiwalu nie było, bo i skąd, zatem nikt się ze szczątkami prasy nie spotykał, bo i po co? Na pytanie: w czyjej głowie urodził się repertuar, organizatorzy odpowiadali przebiegle znad cocktailu, że jedynym odpowiedzialnym jest dyrektor artystyczny festiwalu, a zarazem także teatru opolskiego, pan Szczepan Szczykno. Cóż, kiedy pan Szczykno, bardzo zresztą sympatyczny, mignął nam jeno niby sen jaki złoty i — wyjechał. Aktorzy występujący w Opolu opowiadali, że zaproszenia na festiwal nadeszły nagle i w ciemno, nikt bowiem przedtem spektakli nie oglądał. Rozkoszną dezynwolturę, z jaką lepiono tegoroczne konfrontacje potwierdza mały skandalik i wielkie zamieszanie z przedstawieniem Ślubu Witolda Gombrowicza z łódzkiego Teatru im. S. Jaracza. Ślub zaproszono, a bilety sprzedano na całą wielką widownię opolskiego teatru. Nikt nie sprawdził, że spektakl grany jest w małej przestrzeni, dla stu pięćdziesięciu raptem widzów. A nie trzeba było się fatygować aż do odleglej Łodzi; wystarczyło przerzucić ze dwie recenzje.
Wszystko to są plotki i bardzo za ten niegodny ton przepraszam. Oddaje on jednak atmosferę czegoś, co było niegdyś najpoważniejszym, najważniejszym i najczcigodniejszym ogólnopolskim festiwalem teatralnym. Towarzyszę tej imprezie od ośmiu lub dziewięciu lat, o ile dobrze pamiętam. Blisko setka oglądanych tu przedstawień to bagaż spory i bardzo nieporęczny, jak się okazuje. Pamięć, tak nieodzowna w zawodzie recenzenta, nie pozwala bowiem zachwycać się byle świecidełkiem, radować z tego, że jednak coś się porusza, choćby w istocie gmerało się tylko, niedołężnie i pokracznie.
Dawnych naszych dramatów gramy coraz mniej, to prawda. A jednak jest na scenach Krasiński i Wyspiański, jest też Fredro, Norwid, Feliński, Zapolska, Perzyński. Wystarczy wziąć do ręki ołówek i stuknąć na los szczęścia w repertuar, drukowany w „Gońcu Teatralnym”. Z zamkniętymi oczami. Być może nie trafimy w przedstawienie wybitne, ale z pewnością nie gorsze od tych, które znalazły się w Opolu. Z przyczyn zgoła niepojętych.
Klasyk — kto to jest?
Z repertuaru tegorocznych konfrontacji wynika, że klasyk to każdy pisarz, który nie żyje. Nie musiał wcale pisać dla sceny, o nie! Jest już przecie absolutnie bezbronny, zatem wszystko, co pozostawił, można wymieszać, doprawić, zabarwić. I gotowe. Na scenie, jak w barze „Antrakt” serwowano trzy rodzaje takich cocktaili: klasykę wątpliwą, klasykę niewątpliwą i klasykę rozśmieszającą.
Klasyka wątpliwa to Gombrowicz, Schulz, ewentualnie Witkacy. Może myślę zbyt tradycyjnie, jak na obecne bezhołowie, zgoda. Jednak jest w tym coś podejrzanego, że z jednym i tym samym przedstawieniem można objechać wszystkie trzy ogólnopolskie festiwale, chociaż każdy z nich ma zupełnie mną formułę. Recepta jest prosta: bierze się dowolny utwór, na przykład Gombrowicza, a najlepiej parę jego kawałków, dowolnie wybranych. Mogą do siebie nie przystawać, nie szkodzi. Wszak wiadomo, że Gombrowicz dziwacznym pisarzem był. Tak przyrządzoną mieszaninkę pokazujemy najpierw w Opolu jako klasykę, potem wędrujemy do Kalisza na przegląd upadku sztuki aktorskiej, sezon zaś wieńczymy festiwalem polskich sztuk współczesnych we Wrocławiu. Pasuje? Jeszcze jak!
Przykład — Biesiada u hrabiny Kotłubaj w adaptacji i reżyserii Jacka Bunscha. Opowiadanie Gombrowicza ugarnirowano szczątkami Trans-Atlantyku i Dzienników. Biesiada jest sesją kanibali i wampirków. Stwory to obrzydłe niczem Drakula. Żeby zaś było odważnie, drapieżnie, przebojowo, zaprawiono to wszystko hurrapatriotyzmem, blagą, ciach szabelką i pieśniami w rodzaju Hej, Strzelcy wraz! Przedstawienie jest sprawne, ładnie zakomponowane, dobrze grane, tyle że puste i poza banał nie wykracza. Boleśnie niestrawne były za to bezsensownie wymieszane spektakle z prozy Brunona Schulza — Artysta niepotrzebny z Teatru Studyjnego w Łodzi i pokazywana poza konkursem Biesiada polska według Gombrowicza. Nieszczęsny Gombrowicz, przewidział co go czeka. Dawno, dawno temu pisał: „Ha, już to ruszyło, już jeden drugiego będzie podbechtywał — proces wyolbrzymiania mego na długie lata zapewniony! Gloria! Gloria! G…! G…!”. I rzeczywiście.
Klasykę niewątpliwą reprezentowały dwa przedstawienia: Fantazy w reżyserii Tadeusza Bradeckiego ze Starego Teatru w Krakowie i Balladyna wyreżyserowana przez Jarosława Kiliana z Teatru Polskiego w Szczecinie. Spektakle absolutnie różne, łączy je przecie podobny stosunek do romantycznego dramatu.
Jak gramy romantyków? W tonie parodystycznym, z drwiną i lekceważeniem. Jarosław Kilian umieszcza Balladynę w teatrze jarmarcznym, wywodzącym się z Funambules. Pomysł wdzięczny, nie pozbawiony sensu, ale sprawdza się tylko na początku. Potem forma zaczyna uwierać i Słowacki ani rusz nie daje się wcisnąć w ucieszną zabawę. O Fantazym pisałam już obszerniej w „Słowie” (nr 14) bardzo niepochlebnie. Przedstawienie odznaczono główną nagrodą festiwalu, co poniekąd zrozumiałe wobec braku konkurencji. Nie zmienia to jednak mojej o nim opinii i doprawdy nic na to nie poradzę.
Farsa? A fe!
Po bezczelnym wyznaniu pora na herezję. Według mnie najlepszym spektaklem Opolskich Konfrontacji był Juliana Tuwima Żołnierz królowej Madagaskaru z Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu. Wystąpił w kategorii klasyki rozśmieszającej obok rozpaczliwie niedobrego przedstawienia Ciężkich czasów Michała Bałuckiego, pokazanego przez gospodarzy. Naprawdę niepotrzebnie.
Wszyscy wiemy jak trudno zrobić farsę, przyrządzie ją bez szarży, aktorskich przerysowań, reżyserskich uproszczeń. Rzecz zadziwiająca. Toruńskie przedstawienie jest bardzo profesjonalne, ma wdzięk, lekkość, zrobiono je z inwencją, smakiem i wyczuciem stylu. Wiele tu reżyserskich pomysłów, a wszystkie przednie. Aktorzy grają uciesznie, chociaż nikt tu nie szmirzy, nikt się nie wygłupia. Ten smakowity cocktail przyrządził młody reżyser Piotr Cieplak. Warto zapamiętać to nazwisko.
Tym razem jury się załamało. [brak części tekstu] wywiózł dwie nagrody: reżyserską aktorskie — dla Włodzimierza Maciudzińskiego za rolę Mazurkiewicza i dla Zofii Melechówny za „drugoplanową” rolę Ruczkowskiej.
Telewizyjne i prasowe wypowiedzi krytyków-jurorów pełne były pochwał, dość wstrzemięźliwych, i tłumaczeń, nieco pokrętnych. Jakże to! Nagrodzić farsę? Żołnierzem królowej Madagaskaru mógł się zachwycać taki Boy na przykład, ale my? Nie uchodzi, nie uchodzi. Myślę, że pora się zdecydować: albo idziemy z duchem czasu, albo robimy za króla Ducha. Co do mnie, wolę umiejętnie zrobioną farsę niż sknoconego Fantazego. I na to też nic nie poradzę.
Sprawa jest poważna, wypada więc porzucić ton, zbyt już doprawdy niefrasobliwy. Obydwa spektakle klasyki niewątpliwej, a więc Fantazy i Balladyna świadczą o pewnej bezradności teatru wobec wielkiego dramatu. „Tego nie da się dzisiaj zrobić, nie da się zagrać” mówią sobie zapewne w cichości ducha reżyserzy. Ten monumentalny patos, owa wzniosłość, uczuciowość, rozbuchana i niespójna teatralność, rozpoetyzowanie, a wreszcie wyrafinowanie myśli — wszystko jest przecież zaprzeczeniem naszego zwyczajnego, trzeźwego i powszechnego prostactwa. Jaka publiczność zechce tego słuchać? Kto podejmie wysiłek, niewątpliwie konieczny, aby to zrozumieć? Stąd zapewne usilne starania, aby ściągnąć ten dramat do naszych wyobrażeń, zredukować do dzisiejszych rozmiarów. Te lęki teatru, całkiem zresztą zrozumiale, wywołują zapewne ów dystans, ton ostrej parodii, prześmiewczy wyścig. Wytykamy więc paluchem „czerep rubaszny”, kpiąc też potężnie z „duszy anielskiej”. A efekty? Na scenie coraz ucieszniej, na widowni za to coraz smutniej. I tak trwa ta wesoła agonia klasyki. Jak tak dalej pójdzie, nasz romantyczny dramat powróci na miejsce, które zajmował za życia wieszczów — na biblioteczne półki. Nie wiem, czy nam „późnym wnukom” wypada się z tego cieszyć.
PS. A jednak coś pełga. Łódzka szkoła teatralna pokazała w Opolu Klub kawalerów Bałuckiego, warszawska — bardzo zabawne Fredraszki. Aktorska młodzież ciągle jeszcze „bierze” klasyków. Zapewne w nadziei, że w dorosłym, zawodowym teatrze uda im się nie popaść w same tylko „kotłubaje”.