Artykuły

Znasz-li ten kraj

Hasło minionego sezonu Teatru Polskiego w Bydgoszczy brzmiało "Oburzeni". Paweł Łysak nie pierwszy raz w swej karierze od "towarzysza teatralnego" po dyrektora miejskiej instytucji pokazał, że interesuje go teatr szybkiego reagowania. By mówić o premierach, które podpisano tym hasłem (Opera za trzy grosze, Wszyscy święci, Popiełuszko, Źle ma się kraj), warto przypomnieć, do czego się ono odwoływało. Otóż, 15 maja 2011 roku na ulice Madrytu wyszły tysiące młodych ludzi, by wyrazić oburzenie światem, w którym przyszło im żyć. "Zjednoczeni dla globalnej zmiany" (tak z kolei brzmiało ich hasło) nie generowali wewnętrznej hierarchii, a mimo to ruch trwał, co więcej, rozlał się na Europę, na całą zachodnią cywilizację, tak zwane kraje kapitalistyczne. Jeszcze na jesieni grzmiało w ponad osiemdziesięciu państwach, w blisko tysiącu miast. Bezpośrednim powodem ruchu był kryzys finansowy i ratowanie prywatnych instytucji, w tym banków i międzynarodowych koncernów, przez wpompowywanie w nie publicznych pieniędzy, przy czym te same instytucje nie redukowały swych kosztów, nie restrukturyzowały się, wręcz unikały płacenia podatków. Środki na to przeznaczone rządy "wygospodarowywały", tnąc wydatki na świadczenia socjalne, publiczną służbę zdrowia, powszechną edukację. Programy oszczędnościowe (czytaj: wzrost podatków) jakimś cudem przeważnie oszczędzały bogatych, a skrupiały się na mniej zaradnych czy rozpoczynających po prostu karierę. Bo pośrednim powodem protestów było narastające bezrobocie, zwłaszcza wśród młodych, często dobrze wykształconych (czterdzieści pięć procent w Hiszpanii!). Znakiem oburzonych stały się usta zaklejone banknotem euro czy dolara - niemy krzyk. Formą protestu była demonstracyjna obecność w miejscach publicznych, flash moby, zbiorowe spontaniczne zdarzenia animowane przez sieci społecznościowe, transparenty z napisami "Od oburzenia do działania. Nasze życie albo ich korzyści", "Prawdziwa demokracja teraz", "Spekulujecie naszym życiem", "Sprzeniewierzacie naszą przyszłość"

Co ciekawe, tłem intelektualnym mchu - głównie przecież młodych ludzi - był esej dziewięćdziesięciotrzyletniego pisarza, weterana ruchu oporu we Francji, dyplomaty Stephane'a Hessela "Czas oburzenia", wydany w 2010 roku, sprzedany w milionach egzemplarzy w różnych językach. Za książkę również ważną dla. tego protestu (pierwotnie zbiór wykładów dla studentów) można uznać pracę wydaną w tym samym roku przez trzydzieści lat młodszego od Hessela historyka Tony'ego Judta Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach. I ten właśnie tytuł pojawił się na afiszu bydgoskich oburzonych.

Amerykańsko-angielski profesor nie mógł nawet przypuszczać, jak trudno będzie Polakom wymówić tytuł jego książki, by nie dodać zaimka wskazującego "ten" przed "kraj". "Ten kraj" to powszechny synonim Polski. Zwykle jego użyciu towarzyszy narzekanie, więc skojarzenie ze "źle ma się" jest tym silniejsze. Weronika Szczawińska i Mateusz Pakuła, pisząc na zamówienie bydgoskiej sceny scenariusz inspirowany rozprawą Judta, bardzo sprytnie balansują na identyfikacjach tego, co powszechne, z tym, co polskie. Znacząco też zmieniają podtytuł z Rozprawy o naszych współczesnych bolączkach na W krainie czarów kapitalizmu. Rzeczywiście to, co oglądamy na scenie, nie ma tonu rozprawy, jest raczej prześmiewczym raportem ze świata złudzeń, już nie baśni.

Mało tu jest wprost o Polsce, choć zarazem wszystko nas dotyczy. Co ciekawe to, co najdosadniej polskie, czyli język, najtrudniej znieść. On nie opowiada żadnej historii, nie wyraża żadnej osoby, on się wylewa z ust aktorów, którzy grają tyleż abstrakcyjne, ile konkretne pojęcia. To jest szum, zlepek tego, co usłyszane w przestrzeni publicznej, a nie wydobyte z własnego mózgu, jak kakofonia obrazów przetaczających się przed naszymi oczyma. Może to być litania nazw sieci marketów czy produktów podlegających konsumpcji, fragmenty eksperckiego tekstu socjologicznego, strzępy sloganów, przebojów, dialogów filmowych czy wiązanki przekleństw. Wszystko to zaświadcza o erozji języka.

Widzowie wchodzą na Małą Scenę w ostatniej chwili.

Jasne światło ogarnia całą przestrzeń, niwelując podział na widownię i scenę; obie strony są tu na równych prawach - jak w debacie. Scenę zarasta zielona trawa z wybujałymi gęsto kępami. Busz, ugór, natura zarastająca śmietnisko, bo w centrum sceny stoi porzucona stara lodówka-witrynka. Spektakl startuje w momencie, gdy wypada z niej dziewczyna w grzecznej sukience i w niepokojącym nakryciu głowy - to różowy zwój przypominający mózg, tyle że przerośnięty, może obrzmiały z przepracowania, niemieszczący się w czaszce, choć także po prostu beret. Znów skojarzenia idą w stronę "tego kraju". Przypominają się mohery, kampania przedwyborcza PiS, w której lodówka demaskowała PO. Pokaż mi swoją lodówkę, a powiem ci, kim jesteś... Ta lodówka przypomina jednocześnie o istnieniu marki słynącej z chłodnych napojów.

Oj, nie jest to kraina ekonomicznej niewinności. To wehikuł czasu, który przeniesie nas w przeszłość i przyszłość.

Ta, która wypada, to Postać Co Nic Nie Rozumie. Wystylizowano ją na Dorotkę z Czarnoksiężnika z krainy Oz. Kansaską Dorotkę do fantastycznej krainy po drugiej stronie tęczy przeniosło tornado. Tym, co przeniosło bydgoską bohaterkę, zdają się być rok 1989 i niewidzialna ręka rynku. Na zielonej łące pozornego końca Historii, czyli w zgodzie z podtytułem W krainie czarów kapitalizmu, Postać spotykają: Strzeżone Osiedle, Kredyt Bankowy, Szkolna Ławka i Sprywatyzowana Kolej Państwowa. Wyłaniają się samoistnie i dokonują autoprezentacji jak w commedia dell'arte. Kolejne sekwencje z ich udziałem układają się w próbę rozpoznania świata przez uwspółcześnioną Dorotkę: Somewhere Over the Rainbow (Postać jeszcze wszystko rozumie, co zaznacza, jak na Facebooku, stwierdzeniem "lubię to"), Katastrofa (Kredyt dostaje ataku epileptycznego, następuje krach ekonomiczny), Szum (abecadło się rozpadło, Postać nic już nie rozumie i niczego nie lubi, na tablicy wypisuje "help"), Negatywy (przykłady tego stanu), Pozytywy (też przykłady), Wycieczka do przeszłości (do genezy obecnych zjawisk, czyli roku 1989, czasów Wind of Change, a nawet wcześniejszych), Kiedyś znajdę dla nas dom (seria pytań o przyszłość).

Gdy Kredyt Bankowy pyta "Do you speak eighties?", Postać Co Nic Nie Rozumie odpowiada: "Ja byłam wtedy w Polsce wiecie te wojenne stany ja się urodziłam w kolejce po banany". Weronika Szczawińska i Mateusz Pakuła opowiadają o sobie, o swoim pokoleniu. Urodzeni na początku lat osiemdziesiątych (1981 i 1983), dziś trzydziestolatkowie z dobrze zapowiadającymi się karierami, zadają sobie pytania o to, co ich właściwie otacza. Wiedzą, co ile kosztuje, ale nie wiedzą, ile jest warte - jak chciał Judt. Dlaczego Kredyt Bankowy szczerzy zęby, Strzeżone Osiedle jest obło nieludzkie, Ławka Szkolna jednocześnie niesamodzielna i groźna, a Sprywatyzowana Kolej Państwowa pozornie elegancka i krwiożerczo droga?! Dlaczego z tym wszystkim jestem sam, choć zarazem bardzo dotkliwie tkwię w społeczeństwie?

Tekst napisany jest dość brawurowo, widać, że autorów niosą i bawią skojarzenia. To, co u Judta jest rozprawą o kryzysie kapitalizmu i próbą obrony socjaldemokracji oraz interwencjonizmu państwowego, opartą na wielu obrazowych przykładach, tu zostało sprowadzone do wypowiedzi przypominającej studencko-sztubacki spektakl. Komedia o zagubieniu w kryzysie - fantastyczny pomysł! Tyle że mam poczucie, iż siedemdziesięciu minutom spędzonym na widowni towarzyszył raczej bezrefleksyjny śmiech publiczności. Twórcy świadomie przyjęli dziecięcą perspektywę teatralnej narracji, chcąc podkreślić naiwną bezwzględność spojrzenia na świat. Ale podejrzewam, że myśleli też o atrakcyjności przekazu. Może gdyby aktorzy nie dawali się ponieść śmiechowi części publiczności, poziom dyskursu wpisany w tekst zostałby zachowany na scenie.

Spektakl jest tyleż atrakcyjny, wrażeniowy, ile skrótowy, chropowaty, ślizga się po powierzchni zjawisk, zamiast ich dotknąć i nazwać po swojemu. Granie estetyką baśni, moralitetu, cytatu, dellarte jest zręcznym chwytem formalnym, ale zgubnym - wydaje się, że choć tu tyle wszystkiego nawymyślane, to wszystko gdzieś się już widziało. Źle ma się kraj nie ma dotkliwości Elfriede Jelinek i jej Kupieckich kontraktów, którymi to przedstawienie także się żywi. Ci konkretni bydgoscy oburzeni bardziej bawią się w Oburzonych niż nimi są.

Opowieść o wspólnocie, która nie przetrwała, choć miała przesłanki ku temu, to także temat drugiego "oburzonego" spektaklu w Bydgoszczy - Popiełuszki. To też przedstawienie, w którym oburzenie wyrażone jest przez ton komediowy. Skąd ten lęk przed patosem, powagą w teatrze wyrażanymi wprost?

Dlaczego postać księdza męczennika stała się tematem projektu? Fakt, że w ostatnią drogę Jerzy Popiełuszko wyruszył z Bydgoszczy, na pewno nie jest bez znaczenia. Ale Paweł Łysak, zamawiając u Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk sztukę, a potem ją reżyserując, podobnie jak Szczawińska i Pakuła, odwołuje się do pokoleniowego doświadczenia. Jest rówieśnikiem autorki - rocznik 1964. Obydwoje, jako warszawiacy, z autopsji muszą pamiętać tłumy, które zjechały z całej Polski pod kościół św. Stanisława Kostki na Żoliborzu na wieść o porwaniu i zabiciu księdza Jerzego. Był to naturalny odruch, wyjść na ulicę, przyjść w to miejsce, zaświadczyć swoje bycie we wspólnocie. Z punktu widzenia obecnych podziałów w społeczeństwie tamta wspólnota wydaje się świętem.

A może była złudzeniem wywołanym przez emocje?

Biorąc się za temat Popiełuszki, oburzają się na coś nieco innego niż Oburzeni 2011. Nie chodzi im o ekonomię, start życiowy - to już mają za sobą. Ale jak Ruch 15 Maja, upominają się o prawo do godnego życia wśród wartości. Szukają przyczyn rozpadu wspólnoty, której jednym z ojców założycieli był kapłan "Solidarności". Wskazują na brak jedności w Kościele, na generowane wewnętrzne podziały, co w jakiejś mierze wtedy przyczyniło się do tego, iż ksiądz Jerzy trafił w ręce esbeków, a teraz prowadzi do rozróżnień na lepszych i gorszych Polaków. Oburzeni wypisali na transparentach "Sprzeniewierzacie naszą przyszłość", bydgoski "Popiełuszką" dokonuje korekty w tym haśle - "Sprzeniewierzacie naszą przeszłość".

Publiczność siedzi na Małej Scenie, skonfrontowana z bielą ściany naprzeciwko i bielą podłogi. Biel zapełniają rozrzucone elementy scenografii - wszystko zaambalowane czarną plastikową folią, jak na jakimś pobojowisku, gdzie przetoczyła się zbrodnia, a jej świadectwo materialne zostało zabezpieczone. Stopniowemu (niecałkowitemu) odfoliowywaniu towarzyszy wysiłek poznania prawdy historycznej i emocjonalnej na temat tytułowego bohatera spektaklu, ale także prawy socjologicznej - dotyczącej nas samych, społeczeństwa. Nad ścianą wiszą ukośnie trzy lustra, w których widzimy odbicia samych siebie, wymieszane z odbiciami rzeczywistości scenicznej.

Drzwi, przez które przed chwilą publiczność weszła do sali, otwierają się po dłuższej chwili. Zdecydowanym krokiem wchodzi grupa na czarno ubranych postaci, mieszanka strojów, wszystkie mało oficjalne - dresy, koszulki. Ich sparing-partnerem jest ubrany w kraciastą piżamę Antypolak. Kolejna odmiana Różewiczowskiego antybohatera, który rozumie więcej z otaczającej jej rzeczywistości niż Postać Szczawińskiej i Pakuły, a nawet ma własne poglądy, ale podobnie jak jej, jest mu niewygodnie w tym świecie, przeszkadza mu, że jakieś instancje porządkują mu prywatność. Wraz ze swoim antykatolickim oporem zostaje porwany w wir rekonstrukcji prawdy o Popiełuszce, wpakowany razem z nim do bagażnika fiata 125p jak do swoistego wehikułu czasu i pamięci.

Biała ściana jest białą kartką, na której aktorzy zawieszają przedmioty dokumentujące bohaterów tamtych zdarzeń. Zapisują też na niej niezbędne daty i fakty w formie osi czasu - jak na Facebooku. Przez dłuższy moment figurują na niej tylko dwie daty - z lewej 13 grudnia 1981 (wprowadzenie stanu wojennego), z prawej 19 X 1984 (zabójstwo Księdza). Rezonują Dziady, fraza "umarł Gustaw, narodził się Konrad". Tyle że przemiana tego bohatera dokonuje się poza nim, ale wciąż w kontekście ojczyzny - to jest to dziesięć milionów, które kredą zostaje wypisane na podłodze, to są członkowie "Solidarności". To są znów te miliony, za które cierpi bohater Polaków.

Biała ściana to także ekran, na którym wyświetlane są sceny z gabinetu Doktora Nowaka, specjalisty od kur zielononóżek kuropatwianych, którego odwiedza Docent Gruszka.

To kolejny chwyt, którym autorka odrealnia narrację, ściąga ją z koturnu historii. Ten gatunek kur polskich nie może być hodowany w klatkach, żyją tylko na wolności w małych stadach. Zaświadcza o tym nie kolor ich nóg, ale czarna pręga na kręgosłupie. Skojarzenie z powszechnym poglądem Polaków o sobie jest oczywiste, łatwo się z nim identyfikować, o wiele trudniej z przedstawieniem jako kur, a nie orłów. To groteskowe rozszczepienie znaku i znaczenia to przestrzeń na zastanowienie się nad sobą.

Czarni to kler i ubecja, role aktorów konkretyzują się, ktoś staje się Prymasem, ktoś Mordercą, ktoś Popiełuszką. Ale to także Kościół w swej masie, który animując, na przykład, pieśni majowe, wciąga ludzi w wir religijnych ekscytacji, budzi z letargu, ale i manipuluje. W wirze zdarzeń wybijają się dosadnością sceny, które układają się w sekwencje szukania winnych śmierci Księdza w obrębie Kościoła. To ksiądz Dąbrowski przyjmujący wezwanie na przesłuchanie, to Prymas, który udziela reprymendy duchownemu za to, że wychodzi przed szereg i kreuje na przywódcę duchowego. Analogie do drogi Chrystusa są rysowane zdecydowaną kreską: Piłat umywający ręce i wydający Jezusa w ręce oprawców, Judasz zdradzający mistrza za trzydzieści srebrników...

Spektakl stawia wiele pytań. To jego wartość. Gorzej z realizacją. Być może gdyby był lepszy, łatwiej byłoby rozmawiać na ważne tematy, które porusza. Twórcy nie obronili autonomii swego gestu twórczego, dali się wciągnąć w dyskusję o to, czy mają prawo dawać na afiszu Popiełuszkę, czy trzymają się prawdy historycznej, czy nie. Reżyser chce mieć wsz5'stkich aktorów cały czas na scenie, ale nie zawsze mu starcza pomysłów na to, jak ich obecność uzasadnić. Siedzą, stoją, patrzą - to za mało, by budować dramaturgię. Jak zwykle, bydgoscy aktorzy grają z dużym zaangażowaniem i poświęceniem, ale język groteski odbiera im narzędzia do wypowiedzi serio.

A taką chce z pewnością być Popiełuszko Sikorskiej-Miszczuk i Łysaka. Plakat i okładka programu przedstawia białą płaszczyznę - lodówkę, na której rozsypane abecadło-magnesy przytrzymują święty obrazek z Popiełuszką. Dyrekcja Pawła Łysaka polega na strącaniu takich domowych ołtarzyków, ożywianiu wizerunków z obrazków, przywracaniu bohaterów wszystkim Polakom.

Małgorzata Sikorska-Miszczuk "wygdakała" sobie sytuację, o której mówi w Przypowieści, wprost z ekranu do widzów i aktorów Popiełuszki. Profesor Nowak podsumowuje nieudaną wizytę Docent Gruszki: "Pani umysł jest tak pełen pytań, że nawet jeśli odpowiem, nie ma w nim miejsca, by je przyjąć. Niech pani wróci, skąd pani przyjechała, opróżni swoją filiżankę, a potem przyjdzie znów do mojego gabinetu. Ale najpierw niech pani stworzy choć odrobinę przestrzeni w sobie na przyjęcie moich odpowiedzi". Dyskusje przed i po premierze wskazują, że wiele osób nie stworzyło w sobie tej przestrzeni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji