Artykuły

Łukasz Załęski. Tenor o jakim marzą sceny

Arią Cavaradossiego z "Toski" i Stefana ze "Strasznego Dworu" oczarował nie tylko jury. Z Łukaszem Załęskim, laureatem I Konkursu im. Bogdana Paprockiego rozmawia Anita Nowak.

Właśnie został pan obsypany nagrodami, ma pan świetną prasę, kocha pana publiczność, co można poznać po natężeniu oklasków, gdy wychodzi pan do ukłonów. Co czuje tak honorowany młody artysta?

- Jest to bardzo miłe. To właśnie dla widza, dla publiczności robię to, co robię. Recenzje bywają różne. Staram się podchodzić do nich z dystansem. Każda jest przecież opinią tylko jednej osoby, a odbiór sztuki jest niezwykle subiektywny. To samo tyczy się i wyników konkursów. Już świeżo po studiach zdecydowałem, że wolę rozwijać się na scenie, niż uczestniczyć w konkursach. W tym roku wyjątek zrobiłem dla Konkursu Moniuszkowskiego, w którego kolejnej edycji ze względu na wiek nie mógłbym już wystąpić, wbrew pozorom nie jestem już bowiem taki młody; przyjąłem zaproszenie Opery na Zamku do udziału w XXI Wielkim Turnieju Tenorów no i teraz ten Konkurs im. Bogdana Paprockiego. Myślę, że na jakiś czas mi tej adrenaliny wystarczy.

W jakich okolicznościach zaczęła się pana kariera wokalna?

- Już od szóstego roku życia miałem okazję śpiewać i występować w różnych zespołach. Pochodzę z Olsztyna, a pierwsze kroki na scenie stawiałem w Mrągowie wraz ze Studiem Wokalnym "Sukces" , który prowadziła pani Agata Dowhań - członkini popularnego w latach sześćdziesiątych zespołu "Alibabki". Moja przygoda z "Sukcesem" trwała ponad 10 lat. Wykonywaliśmy piosenki kresowe w nowych aranżacjach. Jako nastolatek byłem także organistą. Organy stanowiły mój przedmiot główny podczas nauki w szkole muzycznej I stopnia. W klasie maturalnej dołączyłem do nowoutworzonej w Olsztynie szkoły musicalowej. To właśnie wtedy pojawiła się myśl o studiach wokalnych. Po maturze przystąpiłem do egzaminów w Akademii Muzycznej w Łodzi. I tam rozpoczęła się moja edukacja w klasie prof. Krzysztofa Bednarka.

A jak się zaczęła pana kariera sceniczna?

- Od musicalu. Ale już jako uczeń szkoły średniej brałem udział w różnorodnych projektach. Scenę teatru operowego poznałem przy okazji pracy nad prapremierą dzieła "Kochankowie z klasztoru Valdemosa" w Teatrze Wielkim w Łodzi. Jeszcze jako student rozpocząłem także współpracę z Teatrem Muzycznym w Łodzi. Osobiście za swój prawdziwy operowy debiut uznaję partię Edgara w "Łucji z Lammermoor" w Operze Śląskiej w Bytomiu. Otrzymałem tę propozycję będąc świeżo upieczonym absolwentem. Było to nie lada wyzwanie. Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę, ale stanąłem na wysokości zadania. Był to 2014 rok.

-Na jakich scenach śpiewał już pan już do tej pory?

- Miałem okazję występować w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie, Operze Bałtyckiej w Gdańsku, Operze i Filharmonii Podlaskiej, Operze Krakowskiej, Operze Wrocławskiej, Operze Śląskiej, obu teatrach w Łodzi: Teatrze Muzycznym oraz Teatrze Wielkim i oczywiście Operze Nova w Bydgoszczy.

Podobno jest pan bardzo pracowity? Jeśli tylko jest to możliwe nie odmawia pan żadnemu teatrowi? W jednym tygodniu wciela się Pan w rozmaite postacie nawet na bardzo odległych od siebie scenach kraju?

- Parę razy musiałem odmówić. Staram się z rozmysłem wybierać partie operowe, gdyż doskonale wiem, że nie wszystko można śpiewać w każdym wieku.

Proponowano panu partię jakiegoś staruszka?

- Staruszka nie, ale zdarzało się, że otrzymywałem propozycje zbyt poważnych na dany moment partii. W takich przypadkach odmowy zwykle spotykały się ze zrozumieniem. W Bydgoszczy nigdy to nie miało miejsca, gdyż dyrektor Maciej Figas ma wielkie wyczucie i sporą świadomość tego, w jakiej partii ktoś w danej chwili najlepiej ma szanse się odnaleźć.

A gdyby panu zaproponował etat? Też by się pan odnalazł? Czy jednak wolałby pan pozostać niezależny?

- Po studiach założyłem sobie, że nie chciałbym się z żadną sceną na stałe wiązać. Bycie artystą freelance, ta niezależność, doskonale wpływa na mój rozwój.

A jakiemu miastu jest pan przypisany poprzez meldunek?

- Cały czas jest to moje miasto rodzinne - Olsztyn. Choć np. w minionym sezonie spędziłem tam niecały miesiąc.

Wracając do spraw zawodowych, to proszę powiedzieć, które partie pan najbardziej lubi; w jakiego typu postaciach czuje się najlepiej; w jakim repertuarze?

- Polskim. Jest on trudny wykonawczo, ale arcyciekawy artystycznie. Lubię wyzwania, a rodzimy repertuar zawsze sporo dostarcza. Totalnie zachwyciła mnie także muzyka Antonina Dvoraka w "Rusałce". Kreowanie partii Księcia daje sporo satysfakcji i wiele przyjemności. Te same uczucia towarzyszą mi również przy "Potępieniu Fausta" Goethego, w którym zadebiutowałem w Operze Nova.

Wszyscy się bali, a pan się odważył!

- Mówią, że jak coś jest trudne, to trzeba do tego znaleźć kogoś, kto o tym nie wie. Postanowiłem spróbować, mój głos dobrze odnajdował się w tej muzyce, więc czemu miałbym odrzucić taką szansę? Zresztą kreowanie mniejszych partii mnie męczy. Mniejsza jest również z niej satysfakcja. Trudne, bardziej wymagające partie są wyzwaniem, a to właśnie wyzwania są moją siłą napędową i największą motywacją do działania.

Których śpiewaków pan sobie szczególnie upodobał i chciałby ewentualnie naśladować?

- Słucham wielu śpiewaków. Od każdego staram się brać dla siebie to, co najlepsze. Wśród moich faworytów znajdują się oczywiście Luciano Pavarotti, José Cerreras, Placido Domingo, ale także Nicolai Gedda, Franco Corelli oraz Piotr Beczała, z którym miałem okazję i przyjemność chwilę popracować po Konkursie Moniuszkowskim.

A z jakiego typu śpiewaczkami pan najbardziej lubi pracować?

- Z takimi, które potrafią i chcą być partnerem na scenie. Właściwa relacja między wykonawcami poszczególnych partii to clou udanego spektaklu.

A reżyserzy?

- Bardzo dobrze mi się pracuje z panem Maciejem Prusem. Wziąłem udział w sumie w trzech jego produkcjach - "Potępieniu Fausta", "Falstaffie" i "Cyganerii". Praca z każdym reżyserem mnie w jakiś sposób ubogaciła. Ostatnio np. przygotowywaliśmy w Gdańsku z panią Krystyną Jandą "Hrabinę" Stanisława Moniuszki. W maju była premiera.

Będzie można zobaczyć to jesienią?

- Najbliższe spektakle zaplanowane są dopiero na drugą połowę kwietnia. Z wielką przyjemnością już na nie zapraszam.

Powiedział pan, że polskie opery są trudne. Dlaczego?

- Ich trudność leży w języku. Polski repertuar wymaga krystalicznej wręcz dykcji, aby widz mógł zrozumieć tekst, co może sprawiać trudność śpiewakowi.

Czego oczekuje pan od orkiestry? Czy wszystko jedno z kim pan gra?

- Absolutnie nie. Najważniejsza jest dla mnie chęć współpracy oraz otwartość. W końcu każdy z nas ma ten sam cel - dobro spektaklu. Na to dobro składa się wiele elementów: soliści, orkiestra, dyrygent oraz także chór.

Jakiego typu sceny najbardziej lubi pan grać? Może miłosne?

- Bardzo nie lubię grać scen, które nie niosą ze sobą ładunku emocjonalnego. Pewnie dlatego dużo lepiej czuję się w "Cyganerii", gdzie emocje wręcz kipią, a muzyka Giuseppe Pucciniego je dodatkowo uwypukla, niż w operach Mozarta, których liryzm nie do końca odpowiada mojej uczuciowości.

Zdarza się, że scenografia przeszkadza w pracy?

- Owszem. Bywa; np. kiedy dekoracje skonstruowane są z materiałów pochłaniających dźwięk.

W teatrze operowym dekoracje powinny jednak być podporządkowane śpiewakom...

- Oczywiście. Choć tak naprawdę, dopóki dekoracje nie pojawią się na scenie, nikt nie wie jaki wpływ będą one miały na akustykę.

Pana plany, marzenia...

- Moim marzeniem jest występowanie na najlepszych scenach z najlepszymi śpiewakami oraz praca z najlepszymi dyrygentami i reżyserami. A moje plany? Ciągły rozwój.

A ile partii ma pan już tak dalece opracowanych i przygotowanych, żeby, jak pojawi się propozycja, pakować się, jechać i wychodzić na scenę.

- Mój pierwszy rok działalności na scenie operowej był niezwykle pracowity. Był to mój drugi sezon występowania na profesjonalnych scenach, gdyż w pierwszym występowałem tylko w operetkach. W ciągu tego jednego sezonu przygotowałem 12 partii operowych, z czego połowę stanowiły pierwsze plany. Występowałem wówczas w Operze Śląskiej w Bytomiu, w Teatrze Wielkim w Łodzi oraz w Operze Nova w Bydgoszczy. Nie ukrywam, że musiałem po tym sezonie zafundować sobie solidne wakacje. Zmęczenie dawało się we znaki, co objawiało się np. trudnościami w szybkiej nauce. Każdy mój sezon zresztą jest dość obfity - w tym roku przygotowałem pięć premier i opracowałem kilka nowych partii.

Jak pan odpoczywa?

- Z tym mam problem. Wakacje mijają mi w dużej mierze głównie na codziennych czynnościach np. na gotowaniu. Ale latem zdarzają się też pojedyncze koncerty i spektakle plenerowe. A lubimy z narzeczoną podróżować i żałujemy, że nie możemy przeznaczyć na tę pasję więcej czasu. Kocham morze. Marzę o zakupie jachtu żaglowego.

Narzeczona też śpiewa?

- Z wykształcenia również jest śpiewaczką. Nasze wspólne koncerty i występy dają nam dużo radości. Aktualnie Monika pracuje jako copywriter i wykonuje swoje obowiązki zdalnie, dzięki czemu nie jesteśmy narażeni na liczne rozłąki. Związki śpiewaków bywają trudne właśnie z powodu częstych rozjazdów. Mam to szczęście, że w każdą podróż, bliższą i dalszą, możemy wybrać się razem.

Dziewczyny stoją po autografy pod garderobą?

- Jeszcze nie. W Polsce się to chyba nie zdarza.

Co jest dla pana najważniejsze?

- Śpiewać to, co lubię. W każdej partii, w każdej arii staram się odnajdywać "to coś", co motywuje mnie do kolejnych jej wykonań z autentyczną pasją. Zdarza się, że po trzydziestym spektaklu "Traviaty" trzeba od nowa zakochać się w tej muzyce, by móc ją dalej wykonywać. A kreowanie nowych ról niesamowicie mnie napędza.

Uczy się pan czasem jakiś ciekawszych partii na wypadek, gdyby trzeba było zrobić za kogoś nagłe zastępstwo?

- Nie ma takiej potrzeby albowiem uczę się niezwykle szybko. Bywało, że w ciągu kilku dni byłem w stanie opanować całą partię.

Trema nie dawała o sobie znać?

- Nauczyłem się zachowywać "zimną głowę" nawet w najbardziej stresujących sytuacjach. Najważniejsze jest by nie pozwolić tremie negatywnie wpłynąć na śpiewanie. A trema jest tez tym mniejsza, im częściej występuje się na scenie. Lubię scenę bydgoską m.in. właśnie za bogaty repertuar, który umożliwia artystom częste uczestniczenie w przedstawieniach i wcielanie się w coraz to inne postaci.

Najwięcej pan ostatnio śpiewa w Bydgoszczy...

- Lubię tu pracować. Bardzo mi odpowiada atmosfera panująca i w teatrze, i w mieście. W Bydgoszczy bardzo dobrze się dzieje. Obserwuję rozwój miasta i tutejszej sceny operowej już od 5 lat i śmiało mogę wysnuć ten wniosek. Na spektaklach pojawia się publiczność z różnych stron Polski. Tu jest jedyny organizowany z tak wielkim rozmachem festiwal operowy. Lubię Bydgoszcz, tylko knajpki na Starówce mogłyby być czynne dłużej...

Śpiewał pan też poza Polską?

- Miałem kilka ciekawych propozycji występów w teatrach operowych zagranicą, ale niestety terminy pokrywały się z moimi wcześniejszymi zobowiązaniami w kraju. Myślę jednak, że wszystko jeszcze przede mną.

Podróżuje pan samochodem?

- Najczęściej tak. Zdecydowanie jest to najbardziej niezależny środek transportu.

Jak pan pracuje?

- Ciężko! Staram się nagrywać każdą próbę oraz spektakle. Nagrania stanowią swoistą samodyscyplinę. Ich szczegółowa analiza sprawia, że moje każde kolejne wystąpienie może być coraz lepsze. Przed spektaklem staram się też zawsze porządnie wyspać, gdyż śpiewak pracuje nie tylko gardłem, ale całym ciałem.

Co jest dla pana najtrudniejsze?

- Uważam, że nie ma rzeczy trudnych - są tylko takie, które wymagają więcej pracy. Staram się, by ta myśl towarzyszyła mi w każdej dziedzinie mojego życia.

Co pana w tym zawodzie najbardziej pociąga?

- Emocje, które towarzyszą mi podczas każdego wyjścia na scenę. Tych uczuć nie da się opisać. Pociąga mnie także to, że każda partia stanowi nowe wyzwanie. W każdej mogę odnaleźć coś nowego, intrygującego. Ponadto partii tenorowych jest tak wiele, że całe życie można się rozwijać, a na zaśpiewanie wszystkich jednego życia i tak by nie starczyło.

Życzę zatem panu, aby zaśpiewał pan ich jak najwięcej i oby przynosiły one panu kolejne sukcesy. Raz jeszcze gratuluję Nagrody im. Bogdana Paprockiego i dziękuję za rozmowę.

***

W niedzielę 17 listopada 2019 roku podczas uroczystej gali w Operze Nova ogłoszono wyniki zorganizowanego przez Stowarzyszenie im. Bogdana Paprockiego, przy współudziale Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego oraz Opery Nova w Bydgoszczy I Ogólnopolskiego Konkursu Wokalnego im. Bogdana Paprockiego. Razem z Szymonem Mechlińskim, jako że nagrodę przyznano ex-aequo, Łukasz Załęski pokonał 69 kandydatów. Otrzymał też całą listę nagród specjalnych; jak wyróżnienie za najlepsze wykonanie arii Stanisława Moniuszki, nagrodę specjalną dla najlepszego tenora Konkursu przyznaną przez Adama Zdunikowskiego, Dyrektora Konkursu i Prezesa Stowarzyszenia im. Bogdana Paprockiego, Nagrodę Dyrektora Teatru Wielkiego im Stanisława Moniuszki w Poznaniu Gabriela Chmury, Nagroda Dyrektora Warszawskiej Opery Kameralnej Alicji Węgorzewskiej Nagrodę Dyrektora Teatru Wielkiego w Łodzi Krzysztofa Marciniaka, Nagrodę Dyrektora Opery Śląskiej w Bytomiu Łukasza Goika.

Także w tym roku Łukasz Załęski znalazł się wśród ośmiu śpiewaków zaproszonych do udziału w XXI Wielkim Turnieju Tenorów, cyklicznie organizowanym przez Operę na Zamku w Szczecinie, gdzie wystąpił obok artystów z Portugalii, Gruzji, USA, Bułgarii i Ukrainy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji