Artykuły

Samotność to straszliwa choroba

- Nie przygotowaliśmy spektaklu politycznego, ale społeczny. Kryzys rodziny wynika z braku miłości, wsparcia, bycia razem. Ekwiwalentem staje się fanatyzm religijny. Ten mechanizm doskonale sprawdza się w naszym kraju - o "Tarttufie" i nie tylko mówi KRZYSZTOF GLOBISZ.

Jest pan ponoć uparty. To oznaka siły czy słabości?

Krzysztof Globisz: Grochowiak pisał: "Mozół - on niepochopny jest, lenistwu oślą szczękę łamie". Taki jest i mój upór, wspiera ambicje. Jeśli coś postanowię, doprowadzam sprawę do końca. Nie za wszelką cenę, bo trzeba umieć stawiać granice i niczego po drodze nie zniszczyć. Patrzę na mój stosunek do świata rozwojowo - chętnie się zmienię. Jedyne, na co nie mógłbym się zgodzić, to nieporządek. On prowadzi do głupiej anarchii.

A jest taka, która wydaje się panu mądra?

- Nazywam ją świadomą ignorancją. Nie polega na opluwaniu zasad, ale na rozważaniu, co by się stało, gdyby ich nie było, co przyniosłaby ich odwrotność. Kiedy słyszę "nie rób", zawsze pytam: "A co, jeśli zrobię?". To są zwykle zabawy teoretyczne, ale w życiu zawodowym bywam świadomym anarchistą. Wiem, gdzie powinienem postawić średniówkę, a gdzie klauzulę, ale czasem używam ich inaczej.

Skąd bierze się bezmyślne umiłowanie zasad? Dlaczego grany przez pana w "Tartuffie" Orgon daje się nabrać na fałszywą religijność? Przecież to dojrzały, wcale niegłupi mężczyzna.

- Jest osamotniony, jego rodzina się rozpada. Są samochody i pełne konta, ale nikt nikogo nie kocha, wszyscy są sobie obojętni. Więzi są tym słabsze, że brakuje matki. Co prawda Orgon ożenił się powtórnie, ale dzieci idą swoją drogą. Kryzys rodziny wynika z braku podstawowej wartości - miłości, wsparcia, bycia razem. Ekwiwalentem staje się fanatyzm religijny, a stąd do uległości oszustowi jest już blisko. Ten mechanizm doskonale sprawdza się w naszym kraju. Biedni, sfrustrowani ludzie czują się zagubieni w nowym polityczno-gospodarczym wirze. Uciekają w stronę fałszywej metafizyki. Ona gwarantuje rodzaj bezpieczeństwa, daje poczucie przynależności do grupy. Sfrustrowani są też młodzi, tyle że oni mobilizują się na inne sposoby - tworzą organizacje faszyzujące. Ślepa religijność wynika z destrukcji więzi. Dlatego Tartuffe staje się obiektem umiłowania. Miłość do człowieka jest tu większa niż miłość do Boga.

Ten mechanizm działa w wielu religiach. Kochamy Boga także poprzez Jana Pawła II.

- Tyle że w jego przypadku nie zostaliśmy oszukani. Ale nasza samotność otwiera przestrzeń dla nieczystych manewrów i szalbierstw. Nie przygotowaliśmy spektaklu politycznego, ale społeczny. Chcemy pokazać, że rodzina jest zagrożona. Tworzenie partii rodzinnych nie jest właściwym antidotum. Norwid pisał: "Kongres w pokoju wymyślą i zasną". My robimy to samo. Wymyślamy organizacje międzynarodowe i w kwestii wojen mamy spokojne sumienia. Wymyślamy partie, które twierdzą, że zapewnią szczęście rodzinom. Tymczasem wieczorem schodzimy się do domów poturbowani, frustracja objawia się w agresji albo nas od siebie separuje, zmieniamy się w atomy.

Czy katastrofa jest nieodzowna, nie można tego szaleństwa zatrzymać wcześniej?

- Tragedia nie jest taka zła - przynosi wstrząs, zmusza do zmiany. Gorzej, że trudno budować na gruzach. Orgon opamiętał się dopiero, gdy cały majątek był już w rękach Tartuffe'a. To samo robią w Polsce osoby starsze - pozbywają się akcji, przekazują majątki, oszczędności. Jedynym ratunkiem jest spokój, mądrość, uświadomienie sobie, że każdy fanatyzm jest niebezpieczny. To specyficzna choroba - zaczyna się niepozornie. Na przykład od tego, że ktoś obok brzydko pachnie, a potem, że myśli inaczej niż my.

Religia jest instrumentem walki politycznej także między cywilizacjami, a religijność coraz częściej kojarzy się z ortodoksją. Jak w tym zgiełku ocalić wiarę?

- Zawsze, gdy brakuje odpowiedzi, należy wrócić do początku. Pogłębiająca się między islamem a chrześcijaństwem niechęć istnieje przede wszystkim między instytucjami. Jedynym ratunkiem dla wiary jest zmierzenie się z Bogiem i drugim człowiekiem bez pośredników. Jeśli patrzę komuś w oczy, nie widzę, czy jest muzułmaninem, Afroamerykaninem, czy żydem. Prawda jest taka, że muzułmanie, żydzi i katolicy wierzą w jednego Boga i pozostaje nam tylko zgodzić się, że to ten sam Bóg, pojmowany na różne sposoby.

Dlaczego pan w niego wierzy?

- Mam czas na refleksję, oceniam to, co robię, zadaję pytania. Rozum to wielki dar i dowód na istnienie Boga. Myślę tak jak Bertrand Russell czy Einstein, racjonaliści, którzy wykorzystując wiedzę, doszli do przekonania, że Bóg istnieje. Któż inny dałby nam świadomość? Bóg stanowi sens mojego życia tu, na ziemi. Gdyby nie on, byłbym naprawdę skłonny do anarchii. Podważałbym prawa, obowiązki i zasady. Jakie znaczenie miałoby to, kiedy zginę? Reguły istnieją właśnie dlatego, że dalej czeka nas jakaś wielka transformacja. Wierzę, że wszyscy jesteśmy wybrani.

A może wierzy pan ze strachu przed myślą, że życie nie ma sensu?

- Taka motywacja jest mi obca, ale przez wieki wykorzystywano lęk, by przymuszać do wiary. Gwarantował powszechną potulność. Ta metoda sprawdza się i dziś, właśnie ze względu na naszą samotność. Ona jest najpoważniejszą z ludzkich chorób. Nie oznacza braku ludzi, przyjaciół, ale samotność w sobie samym. Szczególnie, kiedy łączy się ze świadomością mijających lat. A starość zaczyna się niepostrzeżenie, gdy nie możemy dobiec do tramwaju.

Jak pan znosi upływ czasu?

- Ciężko. Wiem, że wielu rzeczy już nie umiem zrobić. Czuję to na scenie. Kiedyś biegałem po całym teatrze i nie bałem się, że spadnę. Teraz powstrzymuje mnie nie tylko brak sprawności, ale i lęk. Wiele wynagradza mi świadomość, że mam dzieci, że "przecież niecały umieram".

Rozumie pan pragnienia i dylematy swoich synów?

- Staram się, ale jest między nami rozdźwięk. Nie ma się co oszukiwać, trudno się dogadać z nastolatkami. Czasem wydaje mi się, że to, przez co przeszedłem, mogę wykorzystać, by ich przestrzec i uchronić. Ale to głupi pomysł, więc staram się nie ingerować. Chcę im dać poczucie, że to oni mogą mnie wiele nauczyć. Między nami jest ogromna luka - oni są doskonale obyci z nowościami, bez obaw wchodzą na nieznane obszary. Imponują mi mobilnością. Natomiast w wielu sferach potrzeba im wsparcia. Trochę się wstydzę, gdy słyszę, że aresztowano gimnazjalistów, którzy protestowali przeciwko ministrowi Giertychowi. Zastanawiałem się, dlaczego nastolatki przyszły tam same i gdzie wtedy byliśmy my, rodzice?

Pokolenie młodych zdobywców nie boi się nowości, ale dorasta w świecie bardziej skomplikowanym niż ten, który znają ich rodzice.

- Dlatego potrzebują pewności, że ich akceptujemy. Nasza mądrość powinna polegać na dawaniu im poczucia wartości. Kiedy moje dzieci robią coś źle, staram się iść z nimi i delikatnie korygować. Warto zabrnąć w błąd nieco głębiej po to, żeby sami zauważyli, że wybrali złe rozwiązanie. Trzeba im dać czas, by skonstruowali własną wizję świata.

Prowadzi pan wydział aktorski. Skąd pan wie, czego potrzeba młodym studentom?

- Przede wszystkim chcemy ich uczyć zawodu, ale ta profesja dotyka ludzkiej psychiki, więc napotykamy trudności. Moim studentom jest ciężko, funkcjonują w innym niż ja systemie. On opiera się na bardzo silnej konkurencji. Na castingach muszą kogoś udupić, żeby odnieść sukces. Wszyscy pchają się do wielkich miast, a to drapieżny rynek.

W metropoliach liczy się świeżość i nowość. Jak pan przyjmuje głosy, że Kraków zostaje z tyłu?

- Powtórzę - jeśli się nie wie, co dalej, trzeba się zatrzymać. Kraków może i nie nadąża za tak zwanym sukcesem, ale to stąd wywodzą się najciekawsi twórcy nowych zjawisk w teatrze. Mam na myśli Krystiana Lupę, Grzegorza Jarzynę, Krzysztofa Warlikowskiego i dużą grupę ludzi, którzy pracują w całym kraju.

Od 25 lat gra pan w Starym Teatrze. Dlaczego nie zdecydował się pan na zmianę? Może coś pan stracił?

- Wręcz odwrotnie, ciągle czuję, że dużo tu zyskuję. Prowincjonalne spojrzenie na teatralny zgiełk Warszawy daje mi poczucie dystansu. Jestem silnie związany z Warszawą - tam pracuję na planie filmów i seriali. Gram w teatrze, który miał swój okres świetności, miał i upadki. Teraz buduje siebie na nowo. Nie chce iść utartą ścieżką, ale drogą, której inni się boją. Najważniejsze, żebyśmy zostali zrozumiani. A to czasem wymusza użycie bardziej prymitywnych środków, bo prościej znaczy bardziej po ludzku.

***

Wszystkim swoim postaciom stara się nadać ludzkie ciepło. A grał i potworów, i aniołów - choćby Mieczysława Moczara w "Pułkowniku Kwiatkowskim" czy "Zakochanego Anioła". Ostatnio możemy go oglądać w serialach, jako Topora w "Oficerze" i ekscentrycznego kompozytora Seweryna Kleiberga w "Egzaminie z życia". By zobaczyć Krzysztofa Globisza na deskach teatru, trzeba pojechać do Krakowa. Kiedy w 1980 r. ukończył tamtejszą Państwową Wyższą Szkołę Teatralną, przeniósł się do Wrocławia. Grał m.in. w "Procesie" reżyserowanym przez Jerzego Grzegorzewskiego. Jednak już po roku zatęsknił za Krakowem i zaczął pracę w Starym Teatrze. Tam został do dziś. Zaczynał od ról w przedstawieniach Andrzeja Wajdy i Jerzego Jarockiego, u tego drugiego stworzył pamiętną rolę w Gombrowiczowskim "Ślubie". Aktora filmowego zobaczył w nim Wajda i zatrudnił do "Z biegiem lat, z biegiem dni", ale przełomem okazał się "Krótki film o zabijaniu" Kieślowskiego, w którym Globisz zagrał młodego prawnika. Lubi uczestniczyć w realizacjach niezależnych filmowców. Jak mówi, młodzi powinni pracować z doświadczonymi aktorami i od nich się uczyć. Jest dziekanem Wydziału Aktorskiego PWST. Żonę Agnieszkę poznał w Piwnicy pod Baranami, mają dwóch synów

Krzysztof Globisz w tym tygodniu w serialach: "Sława i chwała" (TV Polonia, piątek, godz. 10.00 i 17.15, poniedziałek - czwartek, godz. 10.00 i 17.15), "Egzamin z życia" (TVP 2, godz. 17.00), "Oficer" (TVP 2, niedziela, godz. 22.40, poniedziałek, godz. 22.45)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji