Artykuły

Jakub Józef Orliński: Miłość jest przereklamowana? Nie w tym wypadku

- Moja druga płyta to wielowymiarowy portret męskiego kochanka - mówi kontratenor Jakub Józef Orliński w rozmowie z Anną S. Dębowską w Gazecie Wyborczej. Właśnie wydał "Facce d'amore".

Anna S. Dębowska: Dwie pana solowe płyty - ubiegłoroczna i nowa - to awers i rewers?

Jakub Józef Orliński: Różnią się od siebie jak dzień i noc. Program debiutanckiej "Anima Sacra", który skonstruowałem ze śpiewakiem i muzykologiem Yannisem Francois, skupiał się wyłącznie na muzyce sakralnej. Chciałem uchwycić duchową drogę człowieka dawnych czasów. Chciałem też, żeby odbiorcy przeżyli dzięki tej płycie ten sam zachwyt, którego zaznałem jako dziecko śpiewające w chórze, kiedy pierwszy raz usłyszałem barokową muzykę sakralną. Nie umiałem wtedy znaleźć słów dla oddania moich wrażeń.

Kiedy wytwórnia płytowa Warner Classics dała mi szansę na fonograficzny debiut i własną płytę, uznałem, że ten niepowtarzalny moment - bo coś takiego dzieje się tylko raz w życiu - to znakomita okazja, aby pokazać repertuar bliski mojemu sercu. Podkreślam, że "Anima Sacra" nie jest płytą religijną, tylko odnoszącą się do duchowości. A dzieła na niej nagrane, w większości nigdy wcześniej niezarejestrowane na płytach, głównie kompozytorów szkoły neapolitańskiej, napisane są w operowy, nawet wirtuozowski sposób, ale metafizyczny wymiar jest w nich silnie obecny.

Na okładce pana twarz wydaje się spalać w płomieniach i ciepłych barwach. W "Facce d'amore" chodzi o miłosne namiętności?

- Tak, to zupełnie inny program niż "Anima Sacra". Moja druga płyta jest wielowymiarowym portretem męskiego kochanka. Są to tym razem wyłącznie dzieła operowe uporządkowane według epoki i tematu.

To przekrój przez całą epokę baroku, bo zaczynamy od Cavallego, Borettiego i Bononciniego, następnie przechodzimy przez Orlandiniego, Haendla, Contiego i Hassego, wchodząc już w styl galante. A płyta opowiada o emocjach i przeżyciach, które towarzyszą zakochaniu. Tytuł "Facce d'amore" oznacza po włosku różne oblicza miłości. W czasach baroku włoski uważano za język miłości.

W tytule celowo nie jest napisane "d'amore" z wielkiej litery A, bo nie chodzi tu o boga Kupidyna, ale o rozmaitość emocji, od których kipi barokowa opera włoska.

Czym się różnią?

- Śpiewam np. recytatyw i arię "Otton, qual portentoso fulmine... Voi che udite il mio lamento" z "Agrypiny" Haendla. To skarga Ottona, któremu nie zależy na tronie, na niczym innym, tylko na miłości do Poppei. Ale obok tego lamentu jest też dumna aria Nerona "Che m'ami ti prega" z opery Giuseppe Marii Orlandiniego "Nerone", w której cesarz też śpiewa o miłości do Poppei, ale w taki sposób, jakby mówił: "Jestem władcą, mam wszystko, więc nawet jeśli proszę cię, abyś mnie kochała, to tak naprawdę jest to rozkaz".

To pan wpadł na pomysł płyty miłosnej?

- Uwielbiam być swoim własnym bossem, więc jeżeli dostałem taką swobodę repertuarową od wytwórni, to ją wykorzystuję. A dostałem głównie dzięki temu, że swoje projekty przygotowuję bardzo rzetelnie. Gdy idę na spotkanie z szefami Warner Classics - Erato, jestem bardzo dobrze przygotowany. Referuję im, jaki mam pomysł na płytę i jak chcę to opakować wizualnie: jak ma wyglądać okładka, co ma być w booklecie, z których utworów mają powstać wideoklipy i co mają przedstawiać. Oni ryzykują i biorą ten projekt lub nie.

W przypadku "Animy Sacry" zaryzykowali.

- I słusznie, bo poszły za nią już cztery nagrody: niemiecka Opus Classic za album roku w kategorii opera i oratorium, brytyjska Gramophone Classical Music Award dla młodego artysty roku oraz dwa polskie wyróżnienia: Olśnienia Onetu za "Animę Sacrę" i Koryfeusz Muzyki Polskiej - Osobowość Roku.

Gramophone Award jest nagrodą za to, że wskoczyłem w nagłym zastępstwie w główną rolę w operze "Rinaldo" Haendla na tegorocznym festiwalu w Glyndebourne. Ale dostałem też nominację za "Animę Sacrę". Dopiero zaczynam, więc mam olbrzymią satysfakcję, że się udało.

***

Media ekscytują się jego męską urodą, pełnym werwy sposobem bycia, biegłością w używaniu social mediów do kreowania własnego wizerunku. I tym, że tańczy breakdance. To nietypowe, seksowne, więc "The New Yorker" poświęcił mu wielki tekst, który opatrzył zdjęciem Orlińskiego wykręconego w karkołomnej pozycji breakdancera. Śpiewak z rozkoszą wychodzi mediom naprzeciw, jest elokwentny i czarujący, uwielbia się dzielić muzyczną pasją. Bez przesady można powiedzieć, że polski kontratenor, absolwent Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, podbił świat i nieźle zakręcił mu w głowie.

Gdyby chodziło tylko o lans, jego gwiazda nie świeciłaby długo. Za efektowną medialną obudową znajdujemy pełnokrwistego artystę, który ma wszelkie środki potrzebne do tego, aby tworzyć sztukę na najwyższym poziomie. Jego druga solowa płyta, "Facce d'amore", to krok w wielką przyszłość. Od czasu "Animy Sacry", a nie upłynęło go zbyt dużo, jego głos nabrał "mięsa" i siły wyrazu.

Na pierwszej płycie był to anielski alt wyrażający niewinność i duchową ekstazę. Na "Facce d'amore" Orliński zakłada więcej masek. Jest tu większa wszechstronność, od delikatności po męską stanowczość, kipi na niej od emocji. I te niesamowite skoki o dwie oktawy w dół, jak w arii Nerona z opery Orlandiniego. Co za aria, co za popis!

Pięknie brzmi mu ten niski rejestr także w ariach z "Muzio Scevoli" i "Orlanda" Haendla. Jest czego posłuchać, tym bardziej że artyście ponownie towarzyszy wspaniała orkiestra Il Pomo d'Oro.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji