Artykuły

Jerzy Stuhr: Często zdarza mi się słyszeć za plecami: "Inteligenty, chamy, nieroby". A niby taki lubiany jestem! To jak jest?

Jerzy Stuhr: Duża część mojej działalności to "ambasadorowanie", czyli bycie jałmużnikiem. Wiadomo, że Stuhr zbierze więcej niż osoba, która nie ma takiej znanej twarzy. Dlatego tak się ucieszyłem z wygranej za smog, bo mogłem wspomóc fundację.

Jerzy Stuhr - aktor, reżyser, pedagog, wieloletni rektor Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, autor książek "Sercowa choroba", "Stuhrowie" i "Tak sobie myślę..."

Aleksandra Szyłło: "Panie Jerzy, dam panu chorego na telefon, niech pan mu coś powie".

Jerzy Stuhr: Zdarzała się taka prośba od zaprzyjaźnionego lekarza. Zdążyłem tylko zapytać: "A na co chory?", zanim przekazano mi słuchawkę.

Tak jakoś jest, że ludzi to pociesza, że sławny aktor też. Że rozumie, co to ból czy otępienie po chemii. Jeśli komuś mogę pomóc, to to jest korzyść wynikająca z mojej choroby.

Regularnie od lat pomaga pan dzieciom z chorobą nowotworową.

- Robię to w ramach stowarzyszenia Unicorn, które współprowadzi moja żona Barbara, oraz we współpracy z wrocławską fundacją Urtica. Odwiedzam dziecięce oddziały onkologiczne, mówię wiersze, opowiadam bajki, animuję. Do najmłodszych mówię osiołkiem ze "Shreka", któremu udzieliłem głosu.

Fundacja Urtica wymyśliła, że wyda "Vademecum onkologii dziecięcej", a ja zaproponowałem, żeby pierwszy tom był o zabawie. Właśnie został wydany i zaczęliśmy go promować. To dostosowany do różnych przedziałów wiekowych zbiór zabaw, które rodzic czy inny opiekun może zaaranżować przy łóżku. Gry, które można zaimprowizować bez potrzeby wyszukanych rekwizytów. Zgadywanki muzyczne, są zabawy rozwijające umiejętności matematyczne.

Bo dziecko, które choruje, nie przestaje być dzieckiem. Zdarza się, że traci siły, ale nie traci dziecięcego temperamentu. Jeśli nam, dorosłym, uda się malucha zabawić, on może zapomnieć o swoim losie. I może staje się zdrowszy?

Jak już nie wiem, co powiedzieć, to pytam: "A gdzie ty byś chciał pojechać?". "Do Norwegii". Opowiadam wtedy, jak to było, kiedy ja byłem w Norwegii, co widziałem. Mówię: "Koniecznie musisz tam kiedyś pojechać". Raz dziecko odpowiedziało, że do Chin, a ja nie byłem w Chinach. Opowiedziałem, jak widziałem Chiny z pogranicza rosyjskiego. Pośmialiśmy się. Na tych oddziałach najbardziej brakuje radości.

Jak pan sobie radzi z cierpieniem dzieci?

- Ciężko. Nie wiem, czy sobie radzę. Ale zauważyłem, że jak się je poważnie traktuje, jak się nie unika tematu ich choroby, to im jest lepiej.

Jak się wchodzi na oddział, widać przede wszystkim sparaliżowane od bólu i niemocy oczy rodziców. Im też trzeba pomóc. Żeby dali radę nawiązać na nowo kontakt z dzieckiem, żeby je zaktywizowali.

Gdy przychodzę do szpitala, czy sam, czy ze studentami aktorstwa, od razu zjawiają się dzieci. Niektóre nie mogą usiąść, przywożą je na leżąco. Ale nawet leżąc na brzuszku, też chcą obejrzeć.

Razem z Unicornem i Urticą organizujemy turnusy rehabilitacyjne. To jest dla dzieci, które nie leżą w szpitalu, choć też są w trakcie chemioterapii albo po niej. W ramach turnusu jest wycieczka po Krakowie, ja czytam bajki.

Duża część mojej działalności to "ambasadorowanie", czyli bycie jałmużnikiem. Wiadomo, że Stuhr zbierze więcej niż osoba, która nie ma takiej znanej twarzy. Dlatego tak się ucieszyłem z wygranej za smog, bo mogłem wspomóc fundację.

Mówimy o 20 tys. zł, które wygrał pan w pozwie przeciw państwu polskiemu za zanieczyszczenie powietrza.

- Pozwaliśmy skarb państwa z Mariuszem Szczygłem. Sąd uznał, że państwo jest winne i naruszone zostały moje dobra osobiste.

W sprawie smogu jestem zaprawiony w bojach. Brałem już udział w akcji billboardowej, rozdawaliśmy symboliczne żółte kartki za smog. Wyrok Trybunału Europejskiego wyraźnie mówi, że w naszym kraju nie są przestrzegane normy dotyczące ochrony klimatu i co za tym idzie - zdrowia nas wszystkich. Mamy budżet na wymianę 80 tys. kopcących pieców rocznie, a wymienia się 20 tys. Uważam, że to jeden z największych skandali. Namawiam, żeby inni też pozywali.

Panie profesorze, działalność charytatywna, teatr. Po co panu jeszcze do tego aktywność polityczna? Jak dzwoniłam, żeby umówić się na wywiad, był pan w telewizji, na nasze spotkanie o dziewiątej rano przyszedł pan już z radia. Może wystarczy mówić do ludzi poprzez sztukę.

- Żona kiedyś mówiła do mnie: "Po co ci to?". Ale już tak nie mówi. Bo to nie tak, że wystarczy metaforycznie, dookoła, przez film czy spektakl. Jesteśmy w zbyt ważnym momencie. A ja mam taki gen, że potrzebuję dialogować z ludźmi. Więc jak już posłucham, poczytam i wyrobię sobie własne zdanie, to może komuś troszeczkę pomogę, jeżeli się nim podzielę?

Zabiera pan głos na tematy polityczne i spotyka pana za to hejt.

- Dopiero co pan Gowin wyraził przed kamerą wątpliwości, czy ja jestem Polakiem. Czy reprezentuję polskie wartości.

To nie jest tak, że się boję. Jak "Trybuna Ludu" napisała, że Polsce nie potrzeba wodzirejów, czułem się bardziej zagrożony.

Za mojej młodości za słowo można było pójść do więzienia, można było stracić pracę, tym samym narazić na cierpienie najbliższych.

Kiedyś więc miałem większe powody, żeby się bać. Teraz tylko zastanawiam się, co sprawia, że ktoś ma odwagę wypowiedzieć takie oskarżenie. Wiem, jaka jest waga słowa. Trochę austriackie korzenie, to, że z wykształcenia jestem filologiem oraz doświadczenie pracy ze studentami sprawiają, że zawsze byłem bardzo ostrożny w wypowiedziach. Za każde wypowiedziane słowo człowiek powinien brać odpowiedzialność.

Ale ciężkie słowa to tylko część szerszego zjawiska. Na uniwersytecie mnie uczono, że przygotowanie planu dyskusji może trwać dłużej niż sama dyskusja. A nasza debata publiczna jest strasznie nieprecyzyjna. Dominuje agresja, dyskutanci się nienawidzą.

W programie Tomasza Lisa powiedział pan, że sytuacja w kraju to efekt "zemsty folwarcznych chłopów za wielowiekowe ciemiężenie", co wywołało burzę w sieci. Chyba zostało opacznie zrozumiane?

- Klasowa nienawiść ma długie korzenie. Literatura, do której mi najbliżej, też to odnotowuje. Bunt pachołków w "Operetce" Gombrowicza. Nienawiść szewców u Witkacego. Pan Młody z "Wesela" mówiący: "Mego dziadka piłą rżnęli, myśmy wszystko zapomnieli", albo Czepiec: "Pon nos obśmiwajom w duchu".

To jest sytuacja takiego Józka, który jako młody chłopak bierze ślub, ale musi oddać ukochaną, bo jest prawo pierwszej nocy. Po wiekach Józek idzie do parlamentu. I słyszy jeszcze, że mu słoma z butów wystaje, słyszy, żeby nie robił wiochy. On dalej myśli, że go obśmiewają w duchu. I nienawidzi.

Nieporozumienie polega na tym, że ja nikomu nie wytykam pochodzenia. Mówię o poczuciu pogardy, którą odczuwa część społeczeństwa, o emocjach i reakcjach, które z niej wynikają. O stanie chorobowym.

Ewentualna zmiana władzy nie sprawi, że ta choroba zostanie uleczona. Osoby, które czują się pogardzane, nie znikną. Co trzeba robić?

- Trudne pytanie. Uczestniczyłem ostatnio w gali przyznania nagrody Okulary ks. Kaczkowskiego. Pani, która poświęciła się pracy na rzecz niepełnosprawnych dzieci. Młody chłopak, który po śmierci brata założył fundację i pomaga innym chorym. Wzięty lekarz, specjalista, który pojechał pod wschodnią granicę i założył tam hospicjum, bo w tym rejonie ludzie byli skazani na umieranie w domu. Na tej sali zobaczyłem ludzi dla ludzi. To jest moja odpowiedź na pytanie, co robić.

U Lisa mówił pan o wiórach. "Jeden jedzie do przodu i nie zwraca uwagi, że po bokach lecą wióry. Tylko że te wióry są żywe". Znam kobietę, nauczycielkę, która ma ośmioro dzieci. Ją wsparcie państwa dosłownie uratowało. Mogła się zwolnić, zająć rodziną i reperowaniem zdrowia. Mówi: "Wreszcie ktoś dał mi żyć".

- Byłem bardzo za Karolem Modzelewskim. Jego "Kobyła historii" wiele mi rozjaśniła, unaoczniła, że przegapiono część społeczeństwa. To się teraz mści. Ale dlaczego ta przegapiona część musi nienawidzić? Czy tej nauczycielce nie przeszkadza wylew nienawiści w Radiu Maryja?

W "Rozdzióbią nas kruki, wrony" rosyjski patrol łapie polskiego powstańca: strzelają i zabierają broń. Ale do martwego podchodzi potem jeszcze chłop i zrywa mu guziki. Ma mniej litości niż rosyjski patrol. Co Żeromski chciał powiedzieć?

Od lat okresowo mieszkam na wsi i często zdarza mi się słyszeć za plecami: "Inteligenty, chamy, nieroby". A niby taki lubiany jestem! To jak jest?

Odwiedzają mnie Włosi, usiądziemy z żoną i gośćmi w ogrodzie: "Znowu tę żydowską mowę słychać". Nie ma znaczenia, jaki to język. Nie polski, to żydowski.

Co to ma wspólnego z bagażem klasowych krzywd? Może jeszcze kiedyś, u progu wolnej Polski. Ale dziś, po blisko stu latach emancypacji? W takich momentach obawiam się, że niestety Wyspiański mógł mieć rację - nie porozumiemy się nigdy.

Mówi pan, że podobają się panu hasła, które wyjmują nas z kołtuństwa. Które to hasła?

- Prawa kobiet, in vitro. Uznanie związków nieformalnych. Również homoseksualnych, ale nie tylko, przecież wiele par heteroseksualnych też żyje w niesformalizowanych związkach.

Pan pochodzi z tradycyjnej rodziny.

- Nie przypominam sobie, żeby prowadzono ze mną jako dzieckiem rozmowy o odmienności, raczej było to niemożliwe. Rodzina była konserwatywna, austriacko-polska. Od strony ojca miałem sędziów, prokuratorów i adwokatów. Dziadek ze strony matki był oficerem zamordowanym w Katyniu.

Otworzył mnie teatr. Jako student po raz pierwszy wyjechałem za granicę w 1970 roku, do Włoch, na stypendium, na festiwal do Wenecji. Z pięcioma dolarami schowanymi w bucie, żeby przyszłej żonie kupić eleganckie majtki. Tam zobaczyłem ściskających się mężczyzn. Bardzo mi się spodobał ten brak kompleksów, strachu. W mojej branży całe środowisko za granicą było lewicowe: Włochy, Francja, Wielka Brytania.

Wracając do haseł - szczególnie bliskie są mi te, które wyrzucają nas z grajdoła polskiego katolicyzmu prowincjonalnego. Choć pewne rzeczy odbieram jako zbyt prowokujące. Czy nie lepiej byłoby, gdyby Marsz Równości odbywał się na poważnie? Mówię o tej awangardowej, humorystycznie zaczepnej formie - problem jest przecież poważny, więc przedstawmy go serio, jako coś, co dotyka sąsiadów, bliskich, bliźnich.

Chodzi mi o to, żeby szukać języka, który maksymalnie ułatwia przekaz i wzajemne zrozumienie.

Twierdzi pan, że uratowałby nas Kuroń, gdyby żył. Co mógłby nam powiedzieć?

- On potrafił mówić do ludzi. Myślę, że umiałby przełożyć odpowiedzialny program społeczno-gospodarczy na taki język, żebyśmy mu uwierzyli. Jak słucham polityka kompetentnego, wiarygodnego, który tłumaczy, że korzystniejszy dla społeczeństwa będzie pakiet socjalny niż transfery pieniężne, to ja wierzę, ale muszę poświęcić dużo czasu, żeby zrozumieć, jak to konkretnie będzie działało. Chciałbym prościej.

Ja bym w ogóle wszystkich dzisiejszych polityków wysłał na chwilę do szkoły teatralnej. Czy oni muszą mówić tak szybko? Przydałyby im się lekcje dykcji i impostacji głosu. I jeszcze żeby gramatyki się poduczyli.

Wolę już Wałęsę, który kaleczy po swojemu, ale przynajmniej się nie wywyższa.

Agresja, nienawiść - co jeszcze pana boli?

- To, że rządzący nie zastanawiają się, co będzie jutro.

Pół życia poświęciłem, żeby być ambasadorem kultury polskiej. Tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało: pracy, lęków, kiedyś strachu, czy dadzą paszport, pokonywania kompleksów. Jaki byłem dumny, obserwując, co znaczą za granicą takie nazwiska jak Kantor, Kieślowski, Wajda, Holland. Ja osobiście wstałem z kolan, gdy na festiwalu w Wenecji podszedł do mnie Antonioni pogratulować filmu. I drugi raz, gdy widziałem plakaty "Historii miłosnych" rozwieszone w Mediolanie.

My, Polacy, wspólnie doprowadziliśmy do tego, że mówiono o nas w Europie z szacunkiem. To prysnęło. Boli patrzeć, jak Europejczycy przestali nas szanować.

Pan chadza do kościoła, tylko że w poniedziałki, żeby mieć spokój podczas modlitwy. Polityczne zaangażowanie części hierarchów i afery pedofilskie pana nie zniechęcają?

- Mieszko I brał chrzest w okresie, gdy Watykanem rządziły prostytutki, to co z tego wynika? Chrzest jest nieważny? Całkowicie oddzielam Kościół - teatr od Kościoła - wiary, mojej osobistej potrzeby.

Byłem ministrantem, do dziś pamiętam modlitwy po łacinie. Miałem fantastycznego księdza. Służąc do mszy, popisywaliśmy się z chłopakami, kto bardziej efektownie uderzy w dzwonki. Ksiądz groził palcem, potem zbierał do zakrystii i upominał: "Nie robić teatru z kościoła".

Tak, lubię wejść do kościoła w poniedziałek lub wtorek. Myślę: "Boże, sprawiłeś, że tak wielu artystów zrobiło tak wielkie dzieła ku twojej chwale". Taka mozaika w Santa Maria Maggiore. Albo Michał Anioł wyginający trupy, żeby uczyć się anatomii mięśni, choć wiedział, że grozi mu za to ekskomunika. Ale jednak pęd artystyczny zwyciężał. Myślę też o bandziorze o pseudonimie Caravaggio, który potrafił zabić człowieka podczas meczu tenisowego. A potem malował, z miłości do Boga, tak chciał odkupić grzechy. Przynajmniej poprzez sztukę.

Zachowując wszelkie proporcje, to jak mój bohater z "Tygodnia z życia mężczyzny". W ostatniej scenie dziennikarka pyta go, dlaczego śpiewa w chórze. "Jak śpiewam, czuję się lepszym człowiekiem". A przecież wiemy, że to człowiek, który sporo ma na sumieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji