Artykuły

Fenomenalna Salome

"Salome" w reż. Martina Otavy w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej. Recenzja Józefa Kańskiego w Trybunie.

"Przyznać trzeba, że Teatr Wielki-Opera Narodowa zamknął swój artystyczny sezon mocnym, a do tego pięknym akcentem.

Powstała przed stu prawie laty, osnuta na wywiedzionej z biblijnych przekazów mrocznej tragedii Oscara Wilde'a, Salome Richarda Straussa to jedno z najświetniejszych arcydzieł niemieckiego ekspresjonizmu i zarazem kamień milowy na drodze rozwoju nowoczesnego dramatu muzycznego. Autor rozwinął tu do ostatecznych granic idee dramatu wagnerowskiego, łącząc to ze zdobyczami stanowiącego ich całkowite przeciwieństwo nurtu werystycznego; mamy tu więc wyolbrzymione ponad ludzką miarę konflikty i namiętności, lecz to, co u Wagnera było monumentalne i wzniosłe, tutaj przerodziło się w perwersję i wynaturzenie.

Mimo swych ogromnych muzycznych walorów, rzadko pojawia się Salome na operowych scenach, zarówno z powodu drastycznej tematyki, jak też wobec ogromnych trudności wykonawczych, związanych w pierwszym rzędzie ze znalezieniem odpowiedniej wykonawczyni dla stawiającej niebywałe wręcz wymagania (nie tylko wokalne) partii tytułowej. Warszawska scena mogła się dotąd pochwalić czterema już inscenizacjami dzieła Straussa, z których pierwszą oglądano tu w niespełna dwa lata po drezdeńskiej prapremierze. Oceniano je różnie; ostatnia, sprzed 11 lat, budziła liczne zastrzeżenia. Najnowsza natomiast, którą świeżo mogliśmy podziwiać, jest - co stwierdzamy z radością - osiągnięciem wspaniałym, właściwie bez słabych punktów.

Można było co prawda niepokoić się, czy przypadkiem nie będziemy znowu (jak to już nieraz bywało) świadkami różnych, mniej lub bardziej bezsensownych, scenicznych udziwnień. Oto bowiem dowódca straży pałacowej judejskiego władcy Heroda (I w. n.e.!) ukazał się nam w stroju pasującym raczej do pilota odrzutowców; paź w szeleczkach i eleganckiej muszce przypominał po trosze maklera giełdowego, występna Herodiada (nie wiadomo czemu na wózku inwalidzkim) wyglądała jak zła wróżka ze Śpiącej królewny, a i sam pałac wydawał się w części potężnym hangarem, a w części przeszklonym wieżowcem... Jednak w miarę rozwoju akcji, za sprawą czeskiego reżysera Martina Otavy, duszna, nasycona niesamowitością i erotyczną perwersją atmosfera gęstniała, stając się coraz bliższa klimatowi dzieła, a wewnętrzne napięcie i przeczucie nieuchronnej tragedii udzielały się widzom, pozwalając zrozumieć, dlaczego w tym blisko dwie godziny trwającym utworze nie mógł kompozytor przewidzieć żadnej pauzy. Kwestia wymyślonych przez Danę Svobodową dziwacznych nieco kostiumów i funkcjonalnych skądinąd dekoracji Jane Zavarskiego też stała się w końcu całkiem obojętna...

Stwierdzenie za sprawą reżysera nie jest całkiem ścisłe; ogromny bowiem udział w budowaniu właściwej atmosfery całego dramatu miała kreująca tytułową rolę fińsko-kanadyjska śpiewaczka Eilana Lappalainen. To artystka niezwykła - o takiej chyba marzył sam Strauss w partii Salome. Partia to bowiem pomyślana na wielki dramatyczny sopran - a takimi głosami rozporządzają na ogół śpiewaczki w dojrzałym wieku i o potężnych raczej kształtach; tymczasem Salome z tragedii Wilde'a to dzieweczka, prawie dziecko, tyle że o chorobliwie rozbudzonej zmysłowej wyobraźni, o nie uznającym sprzeciwów krnąbrnym charakterze oraz zniewalającej urodzie i wdzięku.

I taką właśnie okazała się Eilana Lappalainen, łącząca w jednej osobie dwa niezmiernie rzadko razem występujące walory: wspaniały głos i piękne ciało. Wygląda jak nastolatka, zaś zgrabna figura pozwoliła jej nawet w słynnym tańcu siedmiu zasłon na śmiały striptiz (podczas gdy inne śpiewaczki ratuje przeważnie w tym momencie dublerka - baletnica). Równocześnie jej piękny sopran - choć nie typu hochdramatisch - miał dość siły i dźwięczności, aby nieść się swobodnie ponad potężnym brzmieniem stuosobowej przeszło orkiestry, z pełnym rozmachem prowadzonej przez Jacka Kaspszyka. A siła wewnętrznej ekspresji? Kiedy na oświadczenie ogarniętego zmysłowym szaleństwem Heroda, iż za jej taniec da jej wszystko czego zażąda, Salome z dwuznacznym uśmiechem zapytała, czy przysięgasz, tetrarcho?. W krótkiej tej frazie zawarło się tyle grozy, iż niejednego chyba z widzów przeszedł dreszcz trwogi. A jej taniec, nasycony niesamowitym erotyzmem? To doprawdy fenomenalna kreacja.

Było by jednak niesprawiedliwością nie wspomnieć, iż na wysokości zadania stanęli w pełni także pozostali bohaterowie spektaklu. Wykształcony w Sankt Petersburgu Paweł Wunder, pamiętny król Ubu z opery Krzysztofa Pendereckiego, okazał się świetnym Herodem (także od strony sceniczno-aktorskiej). Stefania Toczyska pięknie śpiewała partię Herodiady, a w potężnej partii proroka Jochanaana (czyli Jana Chrzciciela) znakomicie wypadł Mikołaj Zalasiński. Także i skromniejsze rozmiarami partie zakochanego w Salome dowodzącego pałacową strażą Narrabutha oraz pazia Herodiady Oziasa zyskały bardzo dobrych odtwórców w Adamie Zdunikowskim oraz młodej mezzosopranistce Magdalenie Idzik. I gdyby jeszcze udało się w niektórych momentach zatuszować nieco siłę brzmienia orkiestry (nie tracąc barwności i blasku tego brzmienia) oraz bardziej plastycznie wyeksponować pewne finezyjne szczegóły Straussowskiej partytury - otrzymalibyśmy już prawdziwie doskonałą całość".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji