Artykuły

Ścieżki śmiesznie małe

"Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" w reż. Jerzego Zonia na XIX Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Ulicznych w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

O 21 dachy stają się ciemnością, wchodzą w czerń nieba bez końca. Muszą. Blask cytrynowych latarń jest zbyt miękki, aby zatrzymać to, co musi się zdarzyć. Noc musi się powtórzyć po dniu, który musi się powtórzyć po nocy. Czarne, białe, czarne, białe... Od zawsze ten sam rytm. Nic banalniejszego na świecie.

Od zawsze o 21 masy czarnej ciszy nad zgubionymi dachami pochylają się nisko, bardzo nisko, tak nisko, że trykają nosem skulone karki ludzi idących skądś dokądś. O 21 od zawsze tak malejemy na naszych śmiesznych ścieżkach - a w niedzielę o 21.15 Jerzy Zoń zapalił nad płytą Rynku Głównego białe reflektory, nutami rozsadził szepty piwogródków, puścił w ruch mrowie najbanalniejszych indywiduów codzienności i korowodowi temu, co zdawał się nie mieć ogona, przez godzinę kazał na planie wielkiego okręgu kolebać się biednie - skądś dokądś. Biednie i w milczeniu doskonałym.

Na zakończenie XIX Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Ulicznych z wszystkich kuglarzy, co przez dni cztery Rynek drżącymi obrazami krasili, Zoń ulepił i pokazał "Godzinę, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" Petera Handkego - sztukę teatralną bez jednego wypowiedzianego słowa, opowieść z samych obrazów, dramat podobizn naszego świata szarego, wędrujących przed nami z palcem na ustach, pantomimę drogi. Cicho, cicho, cicho. Wymownie jak diabli.

Szli. W białym świetle dobre dachy wróciły, nos nocy cofnął się, przestał bóść karki skulone. Można było podnieść głowę, można było spokojnie patrzeć, jak kuglarze świata - biali, żółci i czarni, ci od szczudeł, kopania tyłków, żonglowania byle czym i ci od wyciągania królika z kapelusza - idą, bo trzeba iść. Lezą w kółko, bo lepiej tak niż w ogóle. Człapią, każdy po swojemu. Sam? Tak, każdy w samotności swojej, po tylko jemu danej ścieżce śmiesznej.

Pachnące pochopnością ciała dzierlatek, bosymi nogami masujących kałuże. Facet z wędką. Pijak czczący sinusoidy. Kibic szlochający po przegranej. Kretyn na wrotkach. Człowiek z drabiną. Hindus z dywanem. Grubas z batem. Chichocząca Murzynka. Ślepiec? Tak, ślepiec. Albo ty, z białą laską na placu zbyt dużym, jak na twoje ciemności. Kto jeszcze? Da się wymienić nieskończoność?

Przybysze nie z tego świata. Duchy, mity, tęsknoty, nostalgie, marzenia. Przeszłość. Choćby ciotka Karolina (nie pamiętasz?). Albo stryj Zenon (przecież musisz pamiętać!). A wszystko na amen białe jak dzieci młynarza niebieskiego. Karolina z siatami w garści (Panie, świeć nad jej duszą). Zenon z dywanem na ramieniu (Pod Twoją obronę uciekamy się). Chaplin, co wygląda jak Skrzynecki. Anioły o martwych skrzydłach. Lajkonik - strzęp samego siebie. Ktokolwiek, cokolwiek. Wszyscy, każdy. Nie da się porachować nieskończoności. Można tylko powtórzyć banał. Noc, dzień. Czarne, białe. Skądś, dokądś. Od początku do końca. A później znów to samo. Kuśtyk.

Szli. Przez godzinę w ostrym świetle powtarzali codzienność, a tysiąc par oczu kontemplowało ich kolosalną marszrutę. Patrzący - co myśleli? Gdy widzieli portret swój, podobiznę kuśtykania realnego po ścieżkach śmiesznych, wiodących od początku do końca - jaką opowieść snuć zaczynali w sobie? Zaraz, zaraz: tysiąc pięćset głów naprzeciw tego samego przedstawienia - a refleksja tylko jedna? Bzdura!

W sztuce nie ma: my. To kolejny banał cudowny. Na widowni nie ma społeczeństwa. Na widowni są setki samotności. Niemożliwe, aby na kanwie artyzmu plemię snuło jakąś wspólną, chóralną historię. Jest tak, że każdy krzesze opowieść tylko własną. Jakie one, samotne bajania widzów, były tej nocy, gdy Zoń pokazał bajkę milczącą?

A w sobotę, piątek i czwartek? Gdy biali, żółci i czarni kuglarze zaludniali Rynek obrazami? "Streetdancer" wkręcał swą czaszkę w świeży bruk. Baba-Jaga na dziecinnych szczudłach puszczała bańki mydlane. Ktoś sznurkami wybornie uruchamiał drewniane życie marionetki. Murzyni na pięciometrowych szczudłach żartownie chwiali się nad głowami śmiertelników. Ktoś rozkręcał banalne hula-hoop. Inny taszczył widza na plecach. Kradli buty przechodniów, obrzucali ich pierzem, zdumiewali tandetą trzymania krzesła na czole. Jakie opowieści obrazy te w głowach widzów ożywiały?

Lepiej nie dociekać. Teatr - kolejny to, odwieczny, przez Zonia powtórzony banał - jest od tego, by każdy został sam na sam z bajką swoją. Ile głów, tyle narracji ożywionych obrazem. Nam nic do nich.

Zoń zmienił swój festiwal. Porzucił dynamity. Znudził się ofensywami szczudlano-fajerwerkowo-ognistymi. Wrócił na dno teatru. Od dziś jego festiwale będą pokazami wariacji na zadany temat. Będą intymnością - nie bitwą pod Grunwaldem. Obrazami pozwalającymi ludziom snuć swe historie - nie racą wypalającą oczy i mózgi. By rzec ryzykownie - Zoń najwyraźniej zintymniał.

Ucichł, bo dobrze usłyszał, o co w motcie do "Godziny..." Handke prosi. "Co ujrzałeś, tego nie zdradzaj; pozostań wewnątrz obrazu". Żeby zostać w obrazie, trzeba go umieć zobaczyć, a by umieć zobaczyć, należy wpierw pojąć starą prawdę Melpomeny, że świat to opowieść z palcem na ustach - cichy gest, który budzi słowa w twojej głowie. Ujrzyj świat - i szepnij sobie coś. Tego od dziś uczy Zoń.

Usłyszał milczenie Handkego - i odzyskał czysty banał sztuki naprawdę wielkiej. Otóż, trzeba w łbach skazanych na wędrowanie generować obrazem szepty o sprawach prostych: o miłości, nienawiści, życiu, śmierci i może jeszcze góra czterech podobnych truizmach.

Patrząc na ślepca drepczącego w białym świetle szepnij więc: a więc to tak... Który człapiesz - właśnie to wyszeptaj sobie i nie zdradzaj szeptu innym człapiącym. Między 21.15 a 22.15 na Rynku zobaczyłeś siebie. Wreszcie pojąłeś, że nie da się inaczej: trzeba leźć skądś dokądś po ścieżce śmiesznie małej.

Zobaczyłeś teatr dojmujący. Po czym stało się, co zwykle się dzieje, by świat ocalał. Sztuka zgasiła białe światła. Wrócił banalny rytm ziemi. Dobre dachy znów pierzchły. Nos czarnej ciszy znów zaczął trykać skulone karki idących. Cytrynowe latarnie znów nic nie mogły. Postawiłeś kołnierz i ruszyłeś, gdzie szedłeś, nim obrazy cię zatrzymały. Za rok Zoń każe na Rynku zatańczyć Don Kichotowi. Rok to dużo. Wiele marszrut po ścieżce śmiesznie małej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji