Artykuły

"My jesteśmy z polskiej Florencji"

Wieczorów teatralnych podobnych temu pojawi się zapewne wiele w przyszłym sezonie. "Lwów semper fidelis" jest nie tylko przedstawieniem Andrzeja Rozhina i zespołu Teatru im. Osterwy w Lublinie. Jest także manifestacyjnym powrotem do jednego z ważnych, a zakazywanych przez dziesięciolecia, mitów narodowej kultury, do tradycji, którą starannie wymazywano. Zapłakane oczy starszych widzów, spontaniczne oklaski i pokrzykiwania (niczym na rockowym koncercie) widzów bardzo młodych mówią wiele o nastrojach, o potrzebach ludzi przychodzących jeszcze do teatru, twórcom zaś pokazują drogę do sukcesu A.D. 1990. Na rzeczywistość nie warto się obrażać, tacy właśnie dziś jesteśmy, a sztambuchowy patriotyzm może być źródłem ożywczym - oczywiście może skończyć się i na kiczu.

Przedstawienie nie jest - choć tak napisano na afiszu - musicalem. To po prostu zbiór ponad pięćdziesięciu głównie śpiewanych "numerów", pokazujących (w dynamicznej inscenizacji Rozhina) lwowską poezję i piosenkę Anonimowy folklor ulicy śpiewających "batiarów" łączy się z utworami Schlechtera i Warsa. Teksty Anczyca i Słońskiego przeglądają się w słowach najbardziej lwowskiego z lwowiaków Witolda Szolgini, a przejmujące wiersze wygnańcze Hemara w "Łyczakowskiej Madonnie" Jerzego Michotka.

Wracamy więc do wspomnień, do żywych niegdyś zdarzeń i charakterystycznych postaci, do "bałakania", ale i do Polski, której już nie ma, do miasta Lwów przed ratuszem. Ową wędrówkę prowadzi dawny lwowiak (Piotr Wysocki) ucharakteryzowany na Witolda Szolginię i rozmawiający z widownią przede wszystkim jego tekstami.

Wydaje się, że najwięcej kłopotu z oceną tak pomyślanego przedstawienia może mieć widz szukający oryginalności formalnej, manifestacji indywidualnej postawy reżysera wobec widowni.

Mimo nostalgii unoszącej się nad sceną, w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że odkrywa się tu kolejną białą plamę kultury narodowej. To, co wytworzyła "kultura lwowska", żyło i było żywe nawet dla ludzi urodzonych w Polsce kończącej się na Bugu. Dźwięczały nie tylko takie pieśni, jak "W dzień deszczowy i ponury" czy "Pośród wichrów i zamieci" (bardzo dobrze wykonana przez Marka Fabiana). Znało się także doskonale przeróżne "bale" - u weteranów i u ciotki Bańdziuchówny, zawodzenia "Czemu plączesz, wińźniu młody" czy "Balladę o pannie Franciszce". Często dla niepoznaki opatrywano ją fałszywymi danymi personalnymi, czasem dopisywano nowe słowa - ale po to, aby istniały, po to, by ktoś mógł kiedyś powiedzieć o ich prawdziwym rodowodzie. I o tym również jest lubelskie przedstawienie.

Oczywiście wysiłek pokazania w poetycko-muzycznym skrócie snu o "polskiej Florencji" (wedle określenia Mariana Hemara) nie zdałby się na nic, gdyby wykonanie aktorskie nie stało na dobrym, profesjonalnym poziomie. Uznanie wyrazić warto wszystkim, szczególnie Janowi W. Krzyszczakowi, wspomnianemu Piotrowi Wysockiemu, także Zbigniewowi Pudzianowskiemu, Hannie Pater... Do reżysera mam jednak uwagę. Rozumiem, że skoro można było, chciało się zmieścić jak najwięcej Lwowa. Uważam jednak, że ani dramaturgia, ani wymowa, ani wzruszenie widzów nic by nie straciły, gdyby spektakl był chęć o kwadrans, o pół godziny krótszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji