Artykuły

"Niektórzy myślą, że artysta uliczny to frajer. Pajac, któremu nie udało się w życiu i skończył na ulicy"

W tym zawodzie jest jak w korpo czy każdej innej pracy, tłumaczy uliczny artysta. Sam nie spodziewał się, że z grania na chodniku utrzyma się i zarobi więcej niż jako nauczyciel - pisze Dorota Salus w weekend.gazeta.pl.

- Z czego innego śmieją się w Bangkoku, Abu Dhabi czy Radomiu. W Polsce słabo odbierane są żarty o pieniądzach - oznajmia Pan Ząbek (41 lat), iluzjonista i showman z Wrocławia, który właśnie poprosił eleganckiego mężczyznę z widowni o 100-złotowy banknot. Zmieszany młodzian wyjął pieniądz, a ten po chwili na oczach wszystkich zniknął z dłoni magika. Zaciekawiona publiczność wyczekuje puenty: czy galant zobaczy jeszcze swój banknot?

- Mój pokaz odbył się dzięki panu. Spójrzcie państwo - nasz sponsor i bohater - Ząbek kieruje uwagę na eleganta, ale pieniędzy nie oddaje. Dopiero potem nieoczekiwanie wyjmuje je z puszki po napoju trzymanej przez dziecko w pierwszym rzędzie i wręcza właścicielowi. Na końcu występu mężczyzna "sponsor" z ostentacją wrzuca odzyskaną stówkę do kapelusza artysty. - To było do przewidzenia. Stał z atrakcyjną kobietą, pewnie zaraz szli na randkę i chciał jej zaimponować. Dlatego o pieniądze poprosiłem właśnie jego - wyjaśnia iluzjonista. - W tym fachu jest cała masa zachowań, których trzeba się nauczyć - dodaje.

On tajniki psychologii tłumu zaczął poznawać 20 lat temu, gdy jako squatter pomieszkiwał w wagonie wrocławskich kolei i dorabiał występami ulicznymi. Albo z trupą i wielkim cyrkowym namiotem jeździł po miasteczkach, gdzie w zamian za nocleg i wyżywienie urządzał ludziom spektakle. Wcześniej studiował pedagogikę. - Niektórzy myślą, że artysta uliczny to frajer. Pajac, któremu nie udało się w życiu i skończył na ulicy - mówi Pan Ząbek [na zdjęciu]. - Tymczasem prawda jest taka, że niemal każdy z nas ma studia i inne doświadczenia zawodowe.

Na początku występy na ulicy są krępujące, ale wszystkiego można się nauczyć, przekonuje iluzonista. Kolejność jest taka: skupiasz na sobie uwagę, zachęcasz publiczność, by podeszła bliżej, utworzyła krąg i zaczynasz pokaz. Z każdą minutą pojawia się coraz więcej zainteresowanych, którzy tworzą drugi krąg, a potem kolejne.

- Tym z pierwszych rzędów trudno się poruszyć, bo za nimi stoi ściana ludzi, więc najczęściej zostają do końca. I o to mi chodzi - tłumaczy showman. Doświadczeni performerzy podczas finału wspinają się na chyboczący monocykl, drabinę czy podest, bo im wyżej jesteś, tym więcej osób cię widzi. - Jeśli ktoś dostrzega jedynie czubek twojej głowy, szybko się nudzi i odchodzi. A już z pewnością nie nagrodzi cię za występ - zdradza iluzjonista.

Sama znajomość psychologii tłumu jednak nie wystarcza. W tym fachu niezbędne są też osobowość i urok. A tego Ząbek ma pod dostatkiem: - Drodzy państwo, to, co wam prezentuję, jest moją wielką namiętnością, ale brawa, które bijecie, należą się bardziej wam aniżeli mnie. Bez was ten pokaz by się nie odbył - uwodzi zgromadzone kręgi. - Żebym mógł kontynuować swoją pasję, zachęcam was do wpłat - zwraca się do publiczności na koniec występu. - Pięć złotych to tylko jedna gałka lodów. Dziesięć to tylko jedna kawa. Pomyślcie, czy wasz uśmiech albo radość, którą poczuliście podczas mojego występu, są warte mniej niż jedna gałka lodów lub kawa? - pyta widzów iluzjonista, a po pokazie wyjaśnia: - Mój kolega żongler tłumaczył mamie, że jak idzie do teatru, płaci za bilet, i to normalne. Tutaj jest podobnie. Występ, radość widza, a potem gratyfikacja z jego strony. To nie jest jakieś żebranie - to wymiana - wyjaśnia.

Reakcja publiki zdaje się to potwierdzać. - Ci z dobrą gadką potrafią za pokaz na ulicy zebrać od 200 do 1000 złotych. Na festiwalu nietrudno nawet o 1500 złotych - zdradza Ząbek. Ale konkurencja nie śpi. We Wrocławiu w majówkę bańkarze zajmowali miejsce już o czwartej rano, a potem czekali do południa na pokaz. - Bo w tym zawodzie jest jak w korpo czy każdej innej pracy. Albo przykładasz się, ciężko pracujesz i oszczędzasz, albo żyjesz z dnia na dzień i przepuszczasz kasę - tłumaczy.

Przedstawienia koniec!

- Jeszcze kilka lat temu dla niektórych byłam nie do zaakceptowania. Ja, młoda Polka, strzelająca na ulicy z bicza - tłumaczy Pina Polar (33 lata) z Berlina, która w jednym ze swoich występów odgrywa siłaczkę, panią generał pohukującą na mężczyzn. - Teraz jest już lepiej, ale dominująca kobieta na scenie jest wciąż bardzo egzotycznym widokiem - twierdzi artystka.

Zauważyła, że gdy w czasie przedstawienia performerka mówi dwuznaczne żarty, nikt się nie śmieje. Choć podczas pokazów mężczyzn, gdzie seksualne aluzje padają co chwilę, widzowie nie kryją rozbawienia. - Ludzie nie są przyzwyczajeni do sprośnych słów w ustach kobiety, odbierają je jako niestosowne. Bo zgodnie ze stereotypem kobieta ma być skromna i miła. Więc żeby wpisać się w gusta widza, musisz cały czas balansować na scenie: jak być ciepłą, kobiecą, a jednocześnie stanowczą, ale nie za męską - mówi Pina, która już przeszło siedem lat zajmuje się sztuką cyrkową i komedią wizualną. - Występy uliczne są domeną mężczyzn, ale to się zmienia. Jest nas coraz więcej - przekonuje.

O tym, że wyszła na scenę i zaangażowała się we współczesną klaunadę, zadecydował przypadek. Dziewięć lat temu w ośrodku kulturalnym Dom Muz w Toruniu, gdzie etatowo uczyła dzieci sztuki cyrkowej, przemówił do niej ptak. Metaforyczny. Wołał, że czas wyrwać się z klatki. - Myśl, że za 10 lat moje życie będzie wyglądać tak samo, jeśli czegoś nie zmienię, nie dawała mi spokoju - opowiada Pina. Wysłała więc zgłoszenia na roczne wolontariaty cyrkowe do kilku miast Europy. Odezwał się Berlin, i to tam narodził się w niej klaun. - Moim marzeniem było przygotowanie spektaklu teatralnego z elementami akrobatyki powietrznej - mówi. Miało być poetycko i wzruszająco, tymczasem wszyscy się śmiali. W tym organizator prestiżowych festiwali w Berlinie, który siedział na widowni. - Zaprosił mnie do swojej grupy klauniarskiej i na warsztatach uczyłam się od najlepszych klaunów na świecie - dodaje Pina, obecnie pedagog cyrku.

Początkowo występowała w duecie w kabaretach alternatywnych i na ulicy, a później solo. - Zrobiłam stronę internetową, aplikowałam na festiwale i zaczęło się prawdziwe freelancerstwo - wspomina początki kariery. Dziś oprócz ulicy występuje w teatrach, tworzy spektakle, prowadzi warsztaty współczesnej klaunady dla dorosłych i stepuje.

Szybko nauczyła się, że na ulicy nie wszystko zależy od niej i że raz jest wzlot, innym razem upadek. - Któregoś popołudnia wyszłam na berliński Alexanderplatz. Od razu wszystko zagrało - tłum wokół, śmiech i pełen kapelusz. Czułam się jak królowa - wspomina. Drugiego dnia pełna energii stanęła tam znowu. - To samo miejsce, ta sama ja, a wszystko zupełnie inaczej. Dziesiąta minuta: ludzie podchodzą, znikają, wciąż nie mam kręgu. Mimo to zaczynam grać - wspomina. Ale występ kończy się szybko - łzami artystki i dramatycznym komunikatem: "Przedstawienia koniec!".

Dziś ma już wyrobioną odporność. Wie, że ulica to nie teatr, gdzie ludzie siedzą i oglądają przedstawienie do końca. Granica między występującym a widzem jest tutaj bardzo cienka. - Publiczność jest tuż obok, reaguje na każdy gest. Chcąc, by została z tobą do końca, musisz dawać z siebie wszystko. Ale na wiele rzeczy nie masz wpływu. Grasz, a tu nagle robi się głośno, ktoś wchodzi na scenę i to, co budowałaś od pół godziny, rozsypuje się, a ty wracasz do domu z niczym - opowiada artystka. Ale plusów jest więcej. - Wolność, wdzięczność widza i poczucie, że dajesz mu z siebie coś dobrego - wyjaśnia Pina. Dla niej klaunada i rozweselanie ludzi to w pewien sposób misja.

14 sekund w 10 lat

- Ja mam taki problem, że na większość festiwali nie mogę jeździć, bo pluję. W niektórych krajach tego nie akceptują - mówi Marcin Ex Styczyński (30 lat) z Pszowa na Śląsku, który od wielu lat zawodowo i publicznie wypluwa płomienie. Wcześniej studiował elektronikę i puszczał bańki. Dziś jego popisowy numer to 45-minutowy płomienny show, który prezentuje od Dubaju po Pragę. - Jednorazowo mogę pluć przez 14 sekund. A ogień leci, leci i leci - mówi z dumą Ex Styczyński. Żeby zrobić 14-sekundowy pokaz, uczył się 10 lat.

Już sam jego odblaskowy kombinezon wygląda, jakby stał w płomieniach. W rękach pochodnie zwinnie się obracają, tworząc pomarańczowe smugi na tle ciemnej ściany widowni. Na raz Ex przystawia do ust pojemnik z płynem, bierze łyk, a z jego gardła wydobywa się ognisty podmuch. Wygląda jak długi smoczy jęzor, który po chwili przypomina fabryczny komin, a potem wielki atomowy grzyb. Zachwycona publiczność klaszcze z uznaniem.

- Wlewasz w usta olej parafinowy i wypluwasz go w określony sposób. Trzeba uważać, bo olej to mocno szkodliwa sprawa - instruuje Marcin. Utworzona mgiełka wraz z ogniem daje płomień. Najpierw to mały obłoczek, ale nie szczędząc czasu i cierpliwości, można nauczyć się tworzyć z niego rozmaite kształty. - Nie poznasz tego na warsztacie, bo to ryzykowne i nikt nie chce brać odpowiedzialności, gdybyś przypadkiem zakrztusił się lub połknął olej. Więc pozostaje metoda prób i błędów - wyjaśnia. A błędy w tym fachu bywają szczególnie bolesne. Po tym, jak w czasie próby płomienie zajęły jego kombinezon, a pod nim plecy, Marcin niemal wylądował w szpitalu. Trafił tam, gdy podczas występu ktoś z widowni znienacka kopnął go w brzuch, a parafina wleciała mu do płuc.

- Większość ludzi zaczyna na ulicy od niewypałów, minimalnej publiczności i marnych groszy. Ale z czasem - gdy masz pomysł na siebie i determinację - jest coraz lepiej. Jeśli staniesz się dobry, z gąszczu aplikacji, które wpływają na festiwale ulicznych artystów, organizatorzy wyłowią właśnie ciebie. Zapłacą ci wtedy za dojazd, występ, a co zbierzesz do kapelusza, to twoje - tłumaczy.

W Edynburgu, na największym na świecie festiwalu kulturalnym, Marcin spędził miesiąc. To tam uświadomił sobie, że sztuką uliczną może parać się w nieskończoność. - Występowanie na ulicy w Polsce i życie z tego jest zjawiskiem dość nowym. Owszem, zawsze ktoś śpiewał na chodniku, grał na gitarze czy skrzypcach. Ale ludzi z głośnikami, mikrofonami, którzy robią pełen spektakl, odwiedzają festiwale i jeżdżą po świecie, nie jest zbyt wielu. Więc tam, skąd pochodzę, większość wątpiła w to, co robię - mówi 30-letni Marcin.

"Jak długo można tak żyć?" - słyszał nieustannie i czasem sam nabierał wątpliwości. Stracił je, gdy w Edynburgu spotkał zastępy podobnych mu ludzi. - Statuy, muzycy, buskerzy [ang. busker - artysta uliczny] i street performerzy - wymienia kategorie klasyfikacji festiwalowej śląski miotacz ognia. Ze 100 osób był najmłodszy. Średnia wieku między 40 a 50 lat, najstarsi uczestnicy pod siedemdziesiątkę. - Gdy mówiłem, że pluję ogniem od niespełna dekady, odpowiadali: Chłopie, to ty dopiero zaczynasz - tłumaczy Ex. Jakiś czas temu zrezygnował z wynajmowanego mieszkania i żyje w podróży.

Podczas zimy wyjeżdża z Polski. Stany, Filipiny, Tajlandia, Tajwan, Kambodża, Australia i z powrotem do Europy - wylicza przystanki na mapie. Spotka tam przyjaciół z poprzednich imprez, z którymi jeździ od festiwalu do festiwalu. Samotność wędrownego życia nie jest więc problemem. Bywają nim szybkie pieniądze. - Robisz to, co lubisz, i wpada nagle 300 albo 1000 złotych. Zdarza się, że nie do końca czujesz powagę tej kasy. A wokół wiele pokus - wyjawia śląski ogniomistrz. - Ale to nie jest tak, że żyjesz z dnia na dzień i nie myślisz, co będzie za 10 czy 30 lat. Przyszła emerytura to problem wszystkich, nie tylko artystów ulicznych - mówi.

"W przód wybiegam tylko na dwa lata"

- Kiedy skończyłem 30 lat, uświadomiłem sobie, że nie jestem szczęśliwy - wyznaje znad blach i patelni Lorenzo, ps. El-Loren (38 lat) z Madrytu. Jeszcze niedawno jego niecodzienna perkusja składała się jedynie z dwóch wiader. Któregoś dnia przez przypadek uderzył w przewód kanalizacyjny i pomyślał: "O rany, co za dźwięk!?. Więc instrument zasiliły też rury. Dziś jego perkusja, wyposażona w dzwonki i patelnie, rozbrzmiewa w rytmie electro na raciborskim rynku. W tym roku słychać ją było już w 26 innych festiwalowych miastach Europy, a także w Internecie. Nim jej hipnotyczne dźwięki dotarły do 10-milionowego użytkownika YouTube'a, twórca instrumentu zamienił mieszkanie na vana i ruszył w Europę. Zanim stał się wędrownym artystą, uczył gry na perkusji. - Występowałem też na scenie z popularnymi grupami, ale ich muzyka nie do końca mi odpowiadała. Grałem wyłącznie dla pieniędzy - wspomina Hiszpan.

Wszystko zmieniło się, gdy pewnego dnia pod wpływem impulsu wziął wiadro, pałeczki i postanowił zejść pod ziemię. W przejściu madryckiego metra wreszcie grał, jak czuł i co chciał. - Chyba nie za dobrze, bo dostałem zaledwie 5 euro - żartuje dziś Lorenzo. Ale to właśnie ten samotny występ w podziemiu natchnął go do nowego życia. - To była moja muzyka i mój show. Tam czułem się najbardziej niezależny - wyznaje.

Z niecodzienną perkusją zjeździł całą Europę. Za każdym razem nagrywał swój występ i umieszczał go w sieci. Po czterech latach jedno z nagrań stało się viralem. - I od tej pory zaczęły mnie zapraszać festiwale - opowiada El-Loren.

Po rzuceniu stacjonarnej pracy uświadomił sobie, że przyszłość go już tak bardzo nie stresuje. - Wcześniej jako nauczyciel miałem w sobie więcej lęku - oznajmia. Owszem, trapi go okazjonalna samotność i... mama zamartwiająca się o jego przyszły byt. - Ale ja o tym jeszcze nie myślę. Kilka lat temu nigdy bym takiego planu dla siebie nie wymyślił, a wyszło dobrze. Więc w przód wybiegam tylko na dwa lata - tak rozpisane są daty imprez ulicznych - wyjaśnia. Liczy, że w tym czasie znajdzie kobietę, która zaakceptuje jego tułaczy tryb życia i stworzy z nim rodzinę. Choć w tym wędrownym fachu utrzymać związek i bliskie relacje z innymi nie jest łatwo.

Kiedy podczas świąt, po kilku godzinach grania, wrócił do domu z czterema setkami euro, żarty na temat jego nowego zajęcia ustały. On sam nigdy nie spodziewał się, że z występów na ulicy utrzyma się i zarobi więcej niż jako nauczyciel. - Pewnie nie byłoby tak, gdybym wyszedł z akordeonem i muzyką klasyczną. Ludzie, żeby się zatrzymać, muszą dostać coś świeżego - tłumaczy artysta. - Co się stanie, gdy któregoś dnia nie zatrzyma się nikt? Nic - to nie problem. Zawsze będzie jutro i kolejna szansa - stwierdza.

---

* Dorota Salus. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikuje w magazynach kobiecych. Biega i chce kiedyś ukończyć maraton.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji