Artykuły

O "Strychu", z piwnicy

Zapewne honorem jest być dziennikarzem "Gazety Domowej", jeszcze większym być jej czytelnikiem, a już największym - pełnić rolę okolicznościowego recenzenta, informując ludzkość o swoich artystycznych gustach czy może raczej ich braku.

Oto dzwoni do mnie znajomy, że wprawdzie nie ma sprawy, ale musi się ze mną zobaczyć. Gdybym z góry wiedział, o co chodzi, mógłbym z czystym sumieniem powiedzieć, że właśnie jestem w Warszawie, ale przypadek zrządził, że właśnie byłem w domu, gdzie ze spokojem przyjąłem faceta, stukającego palcem w jakiś artykuł. Jako że posiadam własne spojrzenie na logikę, argumentację, styl i inne walory wypowiedzi językowej-zmuszony byłem przeczytać podrzucony tekst w piwnicy, przy słabym kryzysowym świetle, adekwatnym do jego poziomu.

(Zaczyna się ów rodzynek prasowy, od tekstu, w czarnej żałobnej ramce).

Oto niejaki Waldemar Sulisz (nazwisko, z którym miałem umiarkowaną przyjemność po raz pierwszy w życiu), były współpracownik teatru Osterwy - jak mnie poinformowano - od sprzedaży biletów, których to sprzedawał tak mało, że dyrekcja, nie mogąc awansować go na dyrektora, zmuszona była podziękować za owocną współpracę, postanowił wyrównać rachunek, chwytając za recenzencki flamaster i pisząc o spektaklu "Strych".

Zaraz pod nekrologiczną ramką, wyje oryginalny tytuł: "Jaja na strychu, albo METRO po lubelsku". Gdzie tęp odwetowy autor dopatrzył się tu jaj, i co to ma wspólnego z METREM, nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Po prostu "METRO" symbolizuje już klasykę w gatunku musicali, a rycerskie zawołanie "Ale jaja" przymierza się do zupełnie innej sytuacji, kiedy mamy do czynienia z komizmem nie zamierzonym, który życie wkomponowało w sytuację pomyślaną jako poważną.

W musicalu rzeczonym nic takiego nie uświadczysz. Jest wesoło, ale z refleksją, jest komizm, ale podbudowany określoną filozofią życia. Jest piosenka, ale na skrzyżowaniu dziecięcej tęsknoty i dorosłego marzenia. Pan Sulisz jednak tego wszystkiego nie dostrzega, a nawet jeżeli jakaś filozoficzno-moralna przesłanka błysnęła gdzieś po drodze szczupłym promionkiem, bez szansy na ukazanie się w pełnym blasku, została rozmyta strugą klinicznego infantylizmu i "watowanego" stylu.

Wytwórca tego tekstu, jeżeli słyszy słowo Węgry, od razu kojarzy to z jedynym znanym mu, i już banalnym przez swoją obiegowość: "i do szabli i do szklanki", sypie jak z rękawa uogólnieniami, chwali możnych, gani maluczkich. W sposób przejrzysty dowodzi w swoim "wypracowaniu domowym", że brakuje mu elementarnych wzorców kulturowych i delikatnych instrumentów recepcji na rozumienie jakiegokolwiek fragmentu świata, a tym bardziej przedstawienia na wskroś ludycznego, ale nasączonego głęboko zadumą nad ludzką gonitwą, za nieodgadnionym sensem życia, od dzieciństwa świata - baśni, poprzez dojrzałość - spokojne przejście z marzenia w realia życia, aż po kres, ostatni dotyk tlenu.

Cytuje on, najprawdopodobniej z dyktafonu: "Diabli wiedzą co tu może być" i dalszych siedem wersów, z których każdy śpiewa inny aktor. Zapominając o rzetelności autorskiej, robi z tego zbitkę - wierszyk, co faktycznie może mieć niewiele wspólnego z wierszem czy piosenką. A przecież istnieje egzemplarz reżyserski, do którego można zajrzeć, i uniknie się tego typu uproszczeń.

Ale wróćmy do naszego tekstu: "Na scenie przepełnionej gratami z magazynów, wzbogaconej o migające lampki, dyskotekową kulę, i technikę przyszłości (wideo, mikroporty) biegały, fikały koziołki, i strzelały z dużym hukiem, postaci z węgierskiego dziełka". I tu przepisuje z programu osoby dramatu. I dalej: "w powietrzu fruwały duchy, one też rozpoczęły spektakl, kiedy wypłynęły z mroku, spomiędzy widzów, z czego dzieci miały frajdę". I potem piosenki: ..."które miały głosić przesłanie, a które to przesłanie miało usprawiedliwić pobyt tej niespecjalnej sztuki na lubelskiej scenie".

W dalszych partiach "wypracowania" polaryzuje wcześniejsze zarzuty i wystawia poszczególnym aktorom obojętne emocjonalnie, suche i sprzeczne noty. Wreszcie przy końcu konkluduje: "Pozostań też dużo się napracowali".

A co do dyktafonu, który zapewne jest bezpośrednim powodem tej, pożal się Boże, filipiki. Otóż jest przepis, który mówi wyraźnie, że wszelkie nagrywanie spektakli jest możliwe tylko za wyraźną zgodą dyrekcji, bądź organizatora widowni. Mnie też jest przykro, że "na tle pięknej zresztą muzyki Gabora Pressara" - kazano panu "recenzentowi" wyłączyć dyktafon. I już nie mam pretensji, że w teatrze znalazł się ktoś, kto szedł zupełnie gdzie indziej, a tu trafił przez pomyłkę. Martwi mnie tylko infantylnie krojona hipermegalomania i fakt, że w czasach prywatyzacji ludzkich osobowości, przydawania sobie indywidualnego piętna są jeszcze ludzie, którzy tak wiele wymagają od innych, zupełnie nie pojmując fizyczno-moralnego porządku świata, nie wiedząc, że ich krzyk nawet nie będzie szeptem w zgiełku epoki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji