Król Ubu przybywa z Niemiec
W dwa i pół roku od prapremiery monachijskiej czwarta opera Krzysztofa Pendereckiego dotarła do Krakowa, w którym po raz pierwszy wystawiono dzieło sceniczne kompozytora, mieszkającego w nim z górą od 35 lat.
Od dawna twórca ten nosił się z zamiarem wykorzystania w charakterze operowego libretta obrazoburczego dramatu francuskiego licealisty z ubiegłego stulecia (którym był Alfred {#au#620}Jarry{/#} w chwili pisania "Króla Ubu"), jednakże dość długo nie było ku temu sprzyjających okoliczności. Ograniczona suwerenność i opaczne traktowanie przez ówczesne władze narodowego dziedzictwa rodziły obiekcje co do tego, czy jest to najwłaściwszy moment, aby sięgać po utwór, którego akcję autor zlokalizował w "Polsce, czyli nigdzie", choć należy dodać, że Polska ta jest nie mniej umowna od tej z "Życia snem" Calderona.
Ubu wraz ze swoją zgrają przypływa do niej statkiem skądś z daleka, a w przypadku krakowskiego przedstawienia z Niemiec, gdyż grane jest ono w pierwotnej, niemieckiej wersji językowej, jako że libretto wciąż czeka na swojego polskiego tłumacza. Awanturnik ten obala jej prawowitego władcę Wacława Bartnika nadepnięciem na jego monarszą stopę, nie jest natomiast w stanie poradzić sobie z "syjamskim" carem Rosji, będącym dosłownym wcieleniem dwugłowego orła Romanowów (jego partię wykonuje unisono dwóch śpiewaków). W wyniku doznanej porażki znów musi odpłynąć na poszukiwanie kolejnych krajów, które by mógł dalej bezkarnie grabić i niewolić. Jak z tego widać, dopiero w zmienionej rzeczywistości polityczno-ustrojowej można było w sposób nieskrępowany pozwolić sobie na bezceremonialne spojrzenie na siebie samych i własną tradycję.
Anarchistyczne zawołanie Jarry'ego, włożone w usta jego bohatera - Ubu: "Do kata dukata! Nie będziemy mogli powiedzieć, że zniszczyliśmy wszystko, dopóki nie zniszczymy nawet ruin", stało się hasłem nihilistycznego odłamu awangardy artystycznej spod znaku dadaizmu, kiedy po I wojnie światowej wydawało się, że w niwecz obrócone zostały wszelkie wartości i ideały humanistycznego nurtu kultury europejskiej. Z kolei współautor libretta Jerzy Jarocki (wielokrotnie inscenizujący "Ślub") oraz realizatorzy krakowskiego spektaklu (reżyser Krzysztof Nazar i scenograf Zofia de Ines-Lewczuk) postarali się o wydobycie z pierwowzoru literackiego opery jak najwięcej powinowactw ze stylem {#au#405}Gombrowicza{/#}, którego liczne zapowiedzi odnaleźć można u Jarry'ego. Tak jak Pijak ze wspomnianego "Ślubu" "dutknięciem palica" obala trony, autorytety oraz plugawi wszelką świętość, tak Ubu czyni to za sprawą swego okrzyku "Schreisse" (co na polski należałoby chyba wbrew tradycji {#au#102}Boya-Żeleńskiego{/#}, tłumacza Jarry'ego z francuskiego, tłumaczyć nie jako "grrówno", ale "kulwa" czy coś w tym rodzaju, będące jego odpowiednikiem w polskim obyczaju językowym).
Okrzyk ten należy do dziecięco-uczniowskiej magii przezwisk i przedrzeźnień, stąd zapewne kompozytor zdecydował się oprzeć swą partyturę na systemie odniesień do tradycji muzycznej, i to zarówno tej wysokiej, klasycznej, jak i niskiej, popularnej (dające się rozpoznać reminiscencje z {#au#738}Weilla{/#}, {#au#1049}Bernsteina{/#}, a nawet chaplinowskiej "Titiny"). Na ogół jednak nie wprowadza bezpośrednich cytatów, lecz poprzestaje na pewnych znamionach historycznych stylów muzycznych, ledwie rysujących się zwrotach melodycznych czy chociażby charakterystycznej instrumentacji (np. w scenie moskiewskiej).
Wyjaśnia to wciąż powstające wrażenie "już gdzieś słyszanego" (a to u {#au#2743}Haendla{/#}, a to u {#au#724}Verdiego{/#}, {#au#2267}Wagnera{/#} czy też Richarda {#au#1065}Straussa{/#}) na podobieństwo opisywanego przez psychologię złudzenia "już widzianego". Dramaturgię opery współtworzy ponadto misterna sieć motywów przewodnich, symetryczność tematyczna niektórych scen w I i II akcie (na dworze króla Wacława oraz na polu polsko-rosyjskiej bitwy).
Krakowska realizacja "Ubu króla" Pendereckiego wydaje się urzeczywistnieniem marzenia o dramacie muzycznym jako syntezie sztuk. Zawrotne tempo muzyki znajduje odzwierciedlenie we wszechogarniającym ruchu scenicznym, w równej mierze obejmującym żywych ludzi (solistów, chór i tancerzy) i martwe przedmioty oraz samą przestrzeń (przesuwające się platformy ze statkiem oraz innymi fragmentami dekoracji, podesty z oddziałami polskimi i rosyjskimi wznoszące się i opadające wraz z przechylaniem się szali zwycięstwa, to na jedną, to na drugą stronę). Nie zabrakło też innych pomysłowych efektów i rozwiązań scenicznych, takich jak np. opuszczenie z nadscenia śpiewaków uosabiających wspomnianego dwugłowego cara (Aleksandr Matwiejew i Wiesław Nowak), umieszczonych na tle udrapowanej na sztandar materii.
Odtwórcy pary protagonistów: tenor Paweł Wunder (Ubu) i mezzosopran koloraturowy Wita Nikołajenko (Ubica), nie tylko z niebywałą biegłością pokonują zawiłe figuracje, od których roją się ich partie, ale też odznaczają się ponadto autentyczną siłą komiczną. Również Imeri Kawsadze, tworzący charakterystyczną postać jednego z przybocznych uzurpatorów, imponuje zarówno sprawnością wokalną, jak i brawurą w realizacji zadań aktorskich graniczących z ekwilibrystyką. Zresztą w odniesieniu do tego spektaklu w pełni mówić można o zespołowości. Nad całym, rozbudowanym w tym utworze, aparatem wykonawczym niezachwianie panuje batuta Ewy Michnik, czuwającej nie tylko nad precyzją wejść m.in. orkiestry rozmieszczonej w kanale orkiestrowym, lożach oraz na scenie (a przy tym tempie oraz przejrzystości instrumentacji najmniejsze potknięcie rytmiczne grozi zupełnym zagubieniem się w dźwiękowym chaosie), ale także dbającej o zróżnicowanie brzmieniowej kolorystyki.
Inscenizacją tą Opera Krakowska zdaje się przybliżać do skompletowania repertuaru teatru muzycznego z prawdziwego zdarzenia, którego nie sposób sobie wyobrazić bez oper barokowych ("Juliusz Cezar" Haendla), Mozarta ("Cosi fan tutte"), włoskiego bel canta (Rossini, Donizetti) i weryzmu (Leoncavallo, Mascagni), a także współczesnych ("Śmierć Don Juana" Palestra). Gdyby jeszcze udało się urzeczywistnić marzenie o własnym budynku, którego Komitetu Budowy przewodniczącym jest właśnie Krzysztof Penderecki, to Kraków miałby szansę stać się znaczącym punktem na mapie operowej.