Powszechny i Nowy przyśpieszają
Zakończony sezon to ofensywa młodości. Łódź zdominowała energia absolwentów Filmówki - Leszek Karczewski podsumowuje w Gazecie Wyborczej - Łódź teatralny sezon 2005/2006 w Łodzi.
Zakończony sezon to ofensywa młodości. "Paw królowej" w reżyserii Łukasza Kosa zamieszał nie tylko w Teatrze Studyjnym. O czterogodzinnym hiphopowym maratonie wg powieści Doroty Masłowskiej pisały wszystkie ogólnopolskie tygodniki - nie zawsze pochlebnie. Teatr Nowy spektaklami "Bliżej" i "Choroba młodości" zbudował Scenę Młodych. Łódź zdominowała energia absolwentów Filmówki. A co jeszcze się wydarzyło? Chociaż tegoroczne Złote Maski, czyli nagrody łódzkich recenzentów, pominęły teatry dramatyczne - oprócz Jaracza - to Powszechny i Nowy powoli chwytają wiatr w żagle. Przy ul. Legionów świta wizja sceny komediowej. Inspiracją stał się "Słomkowy kapelusz", który gościł na XII Ogólnopolskim Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Piotr Cieplak sięgnął po farsę fars i sprawił, że śmiech widowni zamierał: aktorzy ogrywali komediowe chwyty w przyśpieszonym tempie po sto razy. "Słomkowy kapelusz" nie był spektaklem "dla wszystkich" (reżyser włączył do niego metafizyczną poezję T.S. Eliota) - i dlatego był znakomity.
Z tego samego powodu udały się w Powszechnym "Miasteczka, w których czas się zatrzymał". Reżyserka Małgorzata Bogajewska postawiła na miłośników prozy Bohumila Hrabala. Kilka scen zostanie w pamięci, jak gimnastyczno-muzyczna apoteoza piwa: dudnił bęben, panie krzyczały "oj!" cienko, a panowie - grubo... Oto dowcip dla amatorów "czeskiego humoru" - i dlatego śmieszny.
Ewa Pilawska, dyrektor Powszechnego, stara się wyjść poza ramy repertuarowej instytucji. Dla niewidomych przygotowuje słuchowiska - sezon zmieścił trzy edycje "Teatru czytanego". Dla bezrobotnych - kontynuuje granie spektakli za 1 zł. Dla telewidzów - wprowadza "format" (jak się to fachowo nazywa) teatralnego talk-show "Zabawa w życie". Na premierze wzbudził kontrowersje, ale wróżę mu powodzenie. Któż nie chciałby pobawić się w improwizację?
Wielka rola w Małej Sali
W Teatrze Nowym minął pierwszy pełny sezon dyrektora artystycznego Jerzego Zelnika, ujawniając jego skłonność do ryzyka. Co prawda przysłowie głosi, że jak spadać, to z wysokiego konia. Ale wystawne ponadtrzygodzinne premiery "Poszaleli" i "Termopili polskich" w Dużej Sali to były już rumaki monumentalne i ze spiżu, co skończyło się gigantycznymi upadkami.
Za to poszukiwania obsadowe Zelnika, oprócz powstania Sceny Młodych, doprowadziły do "reaktywacji" Teresy Makarskiej. Aktorka pierwszy raz wystąpiła w Nowym w 1977 r., ale rolę dostała chyba dopiero teraz. Jej Wiera Iwanowna w "Placu św. Włodzimierza" to olśnienie. Aktorzy Jaracza przyzwyczaili widzów, że wybitne kreacje powstają na gruncie gry psychologicznej. Tymczasem Makarska podeszła do zadania formalnie: wspaniałe rzemiosło pozwoliło jej połączyć spojrzenie dziecka, naiwność podlotka, krzątaninę gospodyni i charakterystyczną melodię języka w ujmującą całość. "Giulietta Massina" - ktoś szepnął po premierze...
Śpiewać nie każdy musi
Za to o Teatr Jaracza martwię się poważnie. Niby "na mieście" wciąż mawia się o nim, że najlepszy, tylko jak długo jeszcze? Wszak po Dużej Sali wiatr hula. W tym sezonie teatr dał na niej tylko jedną premierę - "Widma", i to we wrześniu! Na Dużą Scenę trafiły "Toksyny", przeniesione z Małej Sali (!). Z zeszłego sezonu został jedynie "Dzień Walentego"; "Wojna Matka" zeszła z afisza, na "Dżumę" nie ma chętnych...
Za to kameralne formy z Jaracza są kapitalne. Po zeszłosezonowym "Blasku życia" reżyser Mariusz Grzegorzek kontynuuje eksperymenty z młodymi aktorami. Z rewelacyjnym skutkiem: "Lew na ulicy" przyniósł teatrowi pięć Złotych Masek. Laboratoryjna praca reżysera Waldemara Zawodzińskiego z aktorem Kamilem Maćkowiakiem nad nowatorskim monodramem "Niżyński" dała Złotą Maskę za rolę męską.
Ale czy to ma oznaczać, że Duża Scena stała się estradą dla koncertów życzeń? "Pomarańcze i mandarynki", "Graj, klezmerska kapelo" (premiery z zeszłego sezonu) oraz zapowiadane na jesień widowisko "Mów mi o miłości. Wieczór romansów rosyjskich" to oferta dobra na sympozja farmaceutów, a nie jako linia repertuarowa Dużej Sali! Czyżby Jaracz chciał przejąć publiczność operetki, tkwiącej w od dwóch sezonów w artystycznym letargu?
Lalki uczą i bawią
Sceny lalkowe grają sympatyczne premiery dla dzieci - i nie rywalizują ze sobą zupełnie. Skryły się za bezpiecznymi etykietami i nie wchodzą sobie w paradę. Pinokio to teatr edukacyjny, Arlekin to teatr ludyczny.
Pinokio zajął pozycję grzecznego teatru z dydaktyczną misją. Spektakl "Amelka, bóbr i król na dachu" pokazał przynajmniej aktorski pazur. Ale "Kot w butach" okazał się już bajką z morałem w formie przeglądu technik lalkowych. W dobie antypedagogiki "słuszność" przedstawień Pinokia jest szalenie archaiczna.
Arlekin ma dobry marketing. "Skarb pirata Cynamona", reklamowany jako nie-wiadomo-jakie wydarzenie interaktywne (mali widzowie mieli decydować głosowaniami o losach postaci), okazał się wyłącznie nie-wiadomo-czym. Głosowania przypominały wybory w PRL. A fabularne niedostatki nie zostały zamaskowane przez cyrkowe kostiumy. "Czarodziejski flet" zapowiadany jako opera marionetkowa także rozczarował. By zachwycić melomanów, kunszt animacyjny nie wystarczy - trzeba zadbać o warstwę muzyczną.
Czy na tym podziale korzysta publiczność scen lalkowych? Dziecko to widz gwarantowany. Zawsze przyjdzie: jak nie ze szkołą, to z babcią. A dorośli? Przyjdą z dziećmi... Ten marazm dotyczy także scen dramatycznych: teatry nie konkurują ze sobą. A widzowie, zamiast iść zobaczyć sensację (albo wielki blamaż), chodzą z przyzwyczajenia.
Na zdjęciu: "Paw królowej" w reżyserii Łukasza Kosa w Teatrze Studyjnym w Łodzi.